Koń zawsze śmieje się najgłośniej

Ostatnimi czasy nauczyłam się, że jeśli sama siebie (lub sam siebie) nie szanujesz, to inni również szanować cię nie będą. Niby oczywista oczywistość, ale nie dla mnie - jak do tej pory. Przykłady? Można mnożyć.
 
Koń zawsze śmieje się najgłośniej

W pracy funkcjonują takie osoby, których często nie ma. I wszyscy są do tego przyzwyczajeni, że ich może nie być. Jak nie zwolnienie, to użetka, a jak nie użetka, to spóźnienie. Zawsze coś się znajdzie, żeby nie przyjść. I to, że takiej osoby nie ma w pracy, na nikim nie robi wrażenia. Bo to takie normalne przecież, że on/ona wiecznie na jakichś zwolnieniach czy urlopach. A ja jestem z tych frajerów, którzy do pracy solidnie przychodzą. 

Pewnego dnia - o zgrozo! - nie czułam się za specjalnie i wzięłam na żądanie. Położyłam się do łóżka, a gdy wstałam i spojrzałam się na telefon, okazało się, że przyszedł sms od szefa, że mam natychmiast przyjść do pracy, bo ludzi brakuje i w ogóle. Biedna dziewczynka, która pracuje dłużej ode mnie, została sama ze stosem roboty. A ja to niby nie zostawałam sama ze stosem roboty, gdy nikogo nie było? A ja to nie musiałam robić za kilka osób, bo ten nie przyszedł, tamten też, a tamta się zwolniła? Musiałam i robiłam swoje bez gadania. Sama.

Przez cały rok nie brałam na żądanie i jeszcze mi żałują. Uświadomiłam sobie, że po prostu dla szefa był to taki szok, że mnie może nie być w pracy, że aż się biedak pogubił. Tamten może nie przyjść, tamta też, ale ja? Ja muszę być zawsze niczym szeryf na posterunku.

Pierwsza moja reakcja na ten sms, to albo wypada pobiec szybko do pracy albo przeprosić. Ale właściwie za co tu przepraszać? Że raz w roku wzięłam urlop na żądanie, który każdemu normalnego pracownikowi przysługuje? I z którego to urlopu inni korzystają aż nadto? Tym bardziej, że ja jestem tylko zwykłym szarym pracownikiem, nie żadną szychą, kierownikiem czy innym menadżerem. W pracy nie ma ludzi niezastąpionych, o czym nieraz już się przekonałam - choćby wtedy, gdy w jednej firmie spokojnie sobie pracowałam i robiłam swoje, a przełożona już wstawiała ogłoszenia z ofertą na moje stanowisko. W dodatku byłam na tyle głupia, że robiłam tam nadgodziny za darmo. Myślałam, że to docenią, że zaangażowanie w pracę i te sprawy. Okazało się, że rozumowali kategoriami: nie wyrabia się przez 8 godzin, tzn. że sobie nie radzi. Trzeba szybciej uczyć się nowych rzeczy, trzeba lepiej i z uśmiechem.

Teraz też harowałam bez przerwy i w razie potrzeby zostawałam po godzinach. Docenił to ktoś? Tak docenił, że nawet podwyżki od 2 lat nie dostałam - podczas gdy nowo zatrudnieni pracownicy zarabiają więcej. Ich trzeba zachęcić, ja już jestem wystarczająco zachęcona.

Mój problem polega na tym, że niepotrzebnie pokazuję, jak bardzo mi zależy na pracy. Zależy jej, więc nie odejdzie, a jak nie odejdzie, to lepiej podwyżkę dać komuś innemu. Komuś, kogo trzeba odpowiednio do pracy zachęcić.

Prawda jest taka, że ludzie śmieją się, jak ktoś zostaje po godzinach, a jak jeszcze za darmo, to już w ogóle. Ludzie sobie w pracy obiadziki robią i w ogóle. Nażrą się, poplotkują na korytarzu, a o 16:00 już są przy drzwiach i o mało się nie staranują nawzajem - tak biegną. Mnie zwrócono uwagę, że w zeszłym miesiącu spóźniłam się kilka razy minutę. Tak, minutę. Koleżanka z biurka obok spóźnia się godzinę lub dwie i nikt na to nie zwraca uwagi. Wszystkich do tego przyzwyczaiła, że potrafi po prostu nie przyjść.

Mija jedna godzina, druga, a jej nie ma. Ktoś rzuca: a X jeszcze nie przyszła. Na to szef wesoło, że znasz ją, znowu zaspała, pewnie za jakiś czas się zjawi. I owa spóźnialska koleżanka 2 miesiące temu dostała awans. Po prostu nikt nie zwraca uwagi na jej spóźnienia, bo ona do tego wszystkich przyzwyczaiła, że się spóźnia i już, tak ma. A ja, jak się spóźnię minutę, to szok w trampkach. Za bardzo wszystkich przyzwyczaiłam, że zawsze będę na czas.

Ludzie po prostu nie są na tyle głupi, żeby przejmować się pracą - tak, jak ja się przejmuję. Bo tak naprawdę praca dla ciebie litości nie ma - nie ten pracownik, to będzie inny. Ktoś tam zawsze odwali tę stertę roboty, za taką czy inną stawkę. Myślisz sobie: a któż to zrobi, jeśli nie ja? Bez obaw, ktoś tam zrobi. Może nawet spóźniony i z wyższą pensją.

Ja już taka jestem, że nie umiem sobie spokojnie jeść lub pić na zapleczu herbatki, kiedy obok leży stos niezrobionych dokumentów. Jeżeli trzeba je zrobić, to robię i już, bez obijania się po kątach. U nas są tacy, którzy muszą mieć przerwę na herbatkę i w tym czasie gapić się bez sensu w ścianę. Delektując się smakiem jak w restauracji. A robota leży i ktoś to musi zrobić.

Koń zawsze śmieje się najgłośniej

Tak samo nie umiałabym się wylegiwać godzinami wiedząc, że powinnam być już w pracy. Nie umiałabym przyjść z 2-godzinnym lub nawet jeszcze dłuższym opóźnieniem, bo "zaspałam". I dla szefostwa to takie urocze jest, że ona tak się zebrać nie może i tak się spóźnia bez przerwy. Dla mnie to jest żałosne, ale cięgi i tak dostaję ja i to ja nie mam podwyżki.

Może, kiedy stąd odejdę, trafię do takiego zakładu pracy, w którym docenia się pracowitość, a nie kumoterstwo. Postaram się wtedy nie popełniać dawnych błędów i nie pokazywać, jak bardzo mi zależy na pracy. Będę wychodzić o czasie, robić sobie przerwy i nie będę nadgorliwa w zdobywaniu wiedzy. Lepiej za bardzo nie pokazywać zaangażowania, bo to później wychodzi bokiem. Wszyscy się z ciebie śmieją, a podwyżki, premie i pochwały dostaje kto inny. Ktoś, kto umie miło konwersować z szefem po pracy. Albo nawet w pracy, ale w pracy rzadko, bo dyscyplina musi być. Każdy siedzi cicho i kombinuje, jak tu się nie wychylić przed szereg. Nie ma ani z kim pogadać ani co, jednym słowem: do bani. Jak rozmawiać, to wyłącznie na tematy służbowe, żeby było profesjonalnie i przy okazji jak najbardziej drętwo. Nawet nie wiem w większości, skąd ci ludzie pochodzą i kim w ogóle są, bo tam się nikt do nikogo nie odzywa. No do bani.

Albo tak bardzo boją się szefostwa w pokoju albo mają jakichś ciekawych znajomych poza pracą i już w pracy nie potrzebują nikogo znać. Nie wiem, jak to z nimi jest. Może zwyczajnie nie mają ochoty poznawać się nawzajem, w sumie przecież nie ma przymusu integrowania się ze współpracownikami. Też nie mogę zmusić nikogo, żeby chciał mnie poznać czy żeby mnie lubił. To trochę tak, jak z blogiem: też nie mogę zmuszać ludzi, żeby go czytali i żeby mnie rozumieli. Mogę co najwyżej proponować, co też się wiąże z ryzykiem. Jeden będzie mnie rozumiał, drugi uzna za jakąś popierdoloną. Ryzyk fizyk, bywało różnie.

Już na samym początku zauważyłam, że w tym pokoju coś jest nie tak. Pierwszego dnia chciałam zapoznać się z ludźmi, spytałam się o coś, zaczęłam gadkę-szmatkę, a ludzie patrzyli na mnie, jakbym chciała im rodziców pozabijać. I po krótkiej chwili każdy wrócił do swoich zajęć. Chciało mi się wtedy płakać i pomyślałam, że pewnie moje umiejętności interpersonalne nadal pozostawiają wiele do życzenia. Nie wiedziałam, gdzie mam w ogóle siedzieć i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Jednak później zrozumiałam, że to nie moja wina: tam już tak po prostu jest. Nikt się do nikogo nie odzywa i każdy pilnuje swojego nosa. No cóż, można i tak. Po kilkunastu minutach mojej bardzo niezręcznej bytności w nowym pokoju na szczęście zjawili się liderzy zespołu i zajęłam się nauką nowych rzeczy. W końcu nauczyłam się, że lepiej zająć się sobą i nie zwracać uwagi na innych. Cóż, niekiedy trzeba się dostosować do środowiska. A niekiedy lepiej odejść.

Jutro jeszcze nie odejdę, ale później trzeba będzie. Trzeba ratować resztki zdrowia psychicznego i nie wykańczać się dalej za pensję, z której koń by się uśmiał. Płakać za mną nikt nie będzie, prędzej czy później znajdą drugiego frajera na moje miejsce. Tak działa ten świat.

Komentarze