Człowiek człowiekowi królikiem*

Jak to mówią: nie ma ludzi niezastąpionych. Jak nie ja, to będzie kto inny – proste. Proste, a mimo to jednak trochę przykre. Nawet może trochę więcej niż „trochę”.



Naprawdę można tak człowieka wyrzucić, skreślić, przekreślić całkowicie? Naprawdę tak można bez mrugnięcia okiem pozbyć się i powiedzieć wynocha? Zabieraj swoje graty i idź sobie, poszukam kogoś lepszego. Na serio tak? Na poważnie? Naprawdę tak można?

Właściwie to czemu ja się dziwię? No czemu niby? Ludzie są tacy, że potrafią własnego psa do drzewa w lesie przywiązać albo kamieniem w głowę. Pies się cieszy, że na spacer jedzie, a tu go właściciel do drzewa i good bye. A pies zostaje i tęskni, i umiera z głodu. Tęskniąc, bojąc się i nie rozumiejąc, dlaczego pan po niego nie wraca.


Co bardziej „miłosierni” właściciele nie przywiązują psa, tylko zostawiają go i odjeżdżają – to przynajmniej pies ma wtedy jakąś szansę na przeżycie. Bo przy drzewie to tylko śmierć głodowa go czeka, już nawet nie ma szansy, że gdzieś tam kiedyś znajdzie swoje miejsce. No chyba, że ta kraina za tęczowym mostem naprawdę istnieje.

Człowiek człowiekowi królikiem

Wystarczy rozejrzeć się, poczytać trochę strony poświęcone schroniskom. Psy mają nieraz za sobą tak zatrważające historie, tak mrożące krew w żyłach, że aż dziw bierze, iż jeszcze w ogóle nie rzucają się z nienawiścią na każdego napotkanego człowieka.

Niektóre były trzymane i głodzone w potwornych warunkach, inne miały zostać zabite, ale jakimś cudem przeżyły, a jeszcze inne były na łańcuchu, lecz ich właściciele „zapomnieli”, że psa trzeba od czasu do czasu nakarmić. To, co psy niekiedy zaznają ze strony człowieka, to naprawdę, aż jestem pełna dla nich podziwu, że jeszcze mają w sobie chęć do życia i jeszcze są w stanie komukolwiek zaufać.

No więc skoro ludzie zdolni są do porzucania i krzywdzenia własnych zwierzaków, to czemu ja się dziwię, że ludzie mają innych ludzi w dupie? To są po prostu… ludzie.

Szczególnie w dużym mieście mieszka pełno pieprzonych egoistów, którzy widzą tylko czubek własnego nosa i nic poza tym. Dla nich liczy się tylko powierzchowność i pozory, i żeby dojechać z punktu A do punktu B. Czuję się, jakby otaczały mnie uśpione zombiaki, które przed gryzieniem powstrzymują tylko normy społeczne i wynikające z nich konsekwencje moralno-prawne.

Funkcjonują jak roboty. Włażą i wyłażą z tego autobusu, włażą i wyłażą. I tak się przewijają, a te autobusy wciąż jeżdżą i zabierają kolejne tłumy anonimowych uśpionych zombiaków. Nos w książkę, w smartfon, i do przodu. Gdyby nie te knigi opasłe, musieliby spojrzeć się na współpasażerów i jeszcze zaczęliby kąsać. Zacząłby kwitnąć kanibalizm.

W sklepach pracują ci, którym jeszcze nie poszczęściło się zawodowo. W biurach pracują na modne „zlecenia”, których główną cechą jest to, że się w końcu kończą. I co wtedy się robi? Bierze się następnego, i następnego później, i następnego. Sia la la la la, rotacja trwa. A kasa na personelu zaoszczędzona. Ledwo poznasz człowieka, już odchodzi. Ledwo ty poznasz ludzi, już odchodzisz. A następny potencjalny pracodawca dziwi się, czemu tylko śmieciówki. No to daj mi, panie, normalną umowę, a nie się tak dziwujesz jak zakonnica w burdelu.

Rynek pracy to burdel, a pracownik jest zwykłą dziwką. Pracownik świadczy usługi, dziwka też. Pracownik sprzedaje się za kasę, dziwka też. Fizyczny pracuje rękami, umysłowy głową, a dziwka dupą – i w zasadzie tylko to ich różni. Pracodawca to burdel-mama, natomiast head hunter to alfons. Dopasowuje najlepsze dziwki do burdeli.

Czasem sobie myślę, że dawanie dupy byłoby bardziej uczciwe niż zwykła praca. Bo tutaj układ jest prosty: seks za pieniądze. Oferujesz swoją dupę, a w zamian dostajesz kasę i możesz żyć. I nikt ci nie pierdoli farmazonów o wielkiej miłości i nie udaje, że cię lubi. Nie daje ci zbędnej nadziei i nie gawędzi wesoło, żeby później kopnąć cię w dupę. Chodzi tylko o jedno i nikt tego nie ukrywa. A jak to mówią: dupa nie mydło, nie zmydli się.

W świecie ludzi „kulturalnych” noszących eleganckie wysublimowane stroje jest zgoła inaczej. Wesoło gawędzą, uśmiechają się do ciebie i wciąż ci wmawiają, że jesteś jednym z nich. Robicie sobie kawę z jednego czajniczka i każdy tylko czeka, żeby ci pomóc, jak masz jakieś pytania. I pozornie wszystko jest ok, jest miło i przyjemnie. Kawusie, herbatusie, sytuacyjne żarciki umilające czas pracy. Gadanie, że jesteśmy wszyscy zespołem, pomagamy sobie nawzajem, o tak. A tak naprawdę po czasie okazuje się, że gówno jesteśmy zespołem, każdy myśli tylko o własnej dupie i nikt ci w oczy prawdy nie powie. Każdy każdemu patrzy na ręce i pod tym pozornym zgraniem i mówieniem każdemu na „ty” oraz cześć zamiast dzień dobry, kryje się… nic. To tylko pozory luzu i fajności, które tak naprawdę nic nie znaczą.

Ogólnie jest fajnie, ogólnie jest miło, rodzinnie i przyjemnie, a nagle, gdy przychodzi do rozmów o konkretach, o dalszych umowach, to się okazuje, że jednak to było źle, tamto było źle i owamto też. A tamtego dnia miesiąc temu to zrobiłaś to i tamto. To wtedy mi nikt nie powiedział, że źle robię, tylko się wszyscy uśmiechali, a teraz nagle pobudka? I powód do pozbycia się mnie? No bez jaj!

Człowiek człowiekowi królikiem

Kurwa, jak ja nie cierpię czegoś takiego. Nic, ale to nic ci nie powiedzą, że to im się nie podoba czy tamto, że to było źle czy owamto. A gdy nagle przychodzi co do czego, to po paru miesiącach ni z gruchy ni z pietruchy dowiadujesz się, że jesteś taka, siaka i robisz źle to i w ogóle tamto też, a wtedy zachowałaś się tak i tak. Ale „wtedy” przecież się nikt nie odzywał i ogólnie fajnie było, a teraz się okazuje, że hello, wylatujesz z gry. Co z tego, że wyrabiasz terminy i panujesz nad swoimi obowiązkami? Zawsze można przyjąć kogoś, kto będzie panował nad nimi lepiej.

A chętnych mają w bród, rąk do pracy nie brakuje. Nie ten, to będzie inny. Teraz w ludziach można przebierać jak w ulęgałkach, wszędzie mrowie w kolejce po pracę. Coś z tobą nie tak? To next, next! Jak w tym słynnym programie na MTV: chłopak/dziewczyna ci się nie podoba? Krzyczysz „next!” i przychodzi następny/a z kolejki – tak samo funkcjonuje rynek pracy. Po co się przywiązywać, jak można użyć opcji nexta i kopnąć człowieka w dupę, żeby wyleciał z pola widzenia.

Obserwują cię jak królika doświadczalnego w klatce. Nic nie powiedzą, uśmiechają się milutko, ale notują sobie w pamięci: ona zrobiła tak i tak, ona robi tak, a nie inaczej. I później sumują, robią twój RZiS. Jakbym była maszyną jakąś na gwarancji. I zastanawiają się, czy mnie do producenta nie oddać i nie zamienić na nowszy model.

Życie w dużym mieście jest bezwzględne, tutaj nie ma sentymentów, przywiązywania się. To jest właśnie to słynne samo życie: ciężkie i surowe. Czuję się jak udomowiony kundel w stadzie wilków. Czuję się rozdziewiczona z małomiasteczkowej naiwności. Jak to mówią, każdy kiedyś dorasta. Na prowincji ludzie są prości i życie jest proste aż do bólu, w dużym mieście jest ten prawdziwy świat. Świat cwaniaków w garniturach maskujących bezwzględność odpowiednim krawatem. W skórzanych teczkach trzymają bezideowość, pod białymi zębami kryją wampirze kły. Młodzi, zdolni, przebojowi, dynamiczni – pokolenie urodzone już w drapieżnym kapitalizmie. I świetnie do niego przystosowane.

W prostym świecie prostych ludzi złodziej jest złodziejem, cwaniak jest cwaniakiem, pedał jest pedałem, alfons jest alfonsem. W kulturalnym eleganckim świecie wielkiego miasta żyją tylko wygrani i przegrani. I w tym cały ambaras, że w każdej chwili można dołączyć do tych drugich.

*tekst z 22/08/2016 r. ze zmienionymi zdjęciami

Komentarze