Zimna krew, bo zimny chów

Jednym z moich największych problemów natury emocjonalno-dostosowawczej jest to, że staram się... za bardzo. Za bardzo się staram i za bardzo przeżywam. Kiedy mam zadanie do wykonania, to muszę je wykonać idealnie, jak najbardziej perfekcyjnie, bo inaczej frustracja i rozpacz. Jak mogłam zrobić coś tak i tak, jak mogłam pominąć to czy tamto, jak mogłam nie zwrócić na to uwagi, jak mogłam tak palnąć bez potrzeby, dlaczego powiedziałam niepotrzebnie to czy tamto albo dlaczego wtedy nie odpowiedziałam w ten czy inny sposób? To wszystko mnie wykańcza.

Zimna krew, bo zimny chów

Kiedy mam rozmowę kwalifikacyjną, to później w myślach analizuję każde słowo i zastanawiam się, czy na pewno dobrze powiedziałam, czy powinnam była inaczej, czy nie zostało to źle odebrane i - oczywiście - czemu mnie nie zatrudnili? Pewnie przez jakąś głupotę, którą palnęłam, albo przez moją mrukliwą naturę. Zobaczyli, że coś ze mną nie tak. Zobaczyli, że mam problemy z dopasowaniem się do rzeczywistości. Może z boku to wszystko wygląda w ten sposób, że staram się tak, jakbym za chwilę miała się zesrać. Przeżywam tak, jakby ktoś mi przystawił pistolet do głowy. Chcę czy nie chcę, z miejsca zalatuję desperacją, a nikt nie chce pracować z desperatami. 

Przed każdą rozmową kwalifikacyjną denerwuję się tak mocno, jakby od tego zależało moje życie. No bo w zasadzie zależy. Czasami boję się trudnych pytań i tematów, najbardziej "a czemu pani teraz nie pracuje, a czemu pani tyle miesięcy nie pracuje, a czemu tak długo bez pracy?". "To chyba żaden problem znaleźć pracę, jak się chce pracować, co niby pani przeszkadza w znalezieniu pracy?!?" - takim tekstem zasunęła mi kiedyś baba na rozmowie kwalifikacyjnej. Lekko się zamknęłam wtedy w sobie, ale starałam się robić dobrą minę do rekruterskiej gry. Później dowiedziałam się, żeby za mocno nie przejmować się tego typu tekstami na rozmowach, gdyż rekruterzy czasem po prostu chcą sprawdzić, jak kandydat reaguje w sytuacjach stresowych, i specjalnie starają się go lekko zdenerwować. Ogólnie nic ich nie obchodzi, czy ja długo bez pracy czy nie, jedynie sprawdzają moją reakcję, czy umiem zachować zimną krew, gdy ktoś jest wobec mnie lekko chamski. Choć z drugiej strony rekruter też człowiek i też może być chamski sam z siebie, bez żadnego celu.

Kiedyś, ileś lat temu, miałam fioła na punkcie poprawy komunikowania się z ludźmi, stworzenia jakiejś relacji towarzyskiej lub więcej, znalezienia znajomych, przyjaciół i chłopaka. Przesiadywałam na czatach, starałam się odnowić kontakty z koleżanką z czasów szkoły średniej, a na jakichś kursach, w pracy czy na studiach koniecznie chciałam brać udział w rozmowach i spotkaniach, o ile jakimś cudem ktoś mnie na takowe zaprosił. Jak ktoś pod koniec kursu rzucił "to może kiedyś się spotkamy, zgadamy, zdzwonimy, umówimy", to ja już przy telefonie, a jak nic nie pisał, to sama proponowałam. Oczywiście nigdy do takiego spotkania "z kursu" nie doszło, ponieważ - jak się później okazało - ludzie tak gadają dla samego gadania. Tak, jak po obronie pracy mgr mieliśmy się spotkać na piwie: dużo gadania, a jak przyszło co do czego, to wszyscy się rozeszli przez "brak czasu" i że "może kiedy indziej". Oczywiście owo "kiedy indziej" nigdy nie nadeszło, a ja nauczyłam się, że tak naprawdę nikt nie chce się ze mną spotykać ani utrzymywać kontakt, tylko po prostu normy społeczne wymagają, aby tak powiedzieć. Głupio powiedzieć mi wprost "a weź spierdalaj", więc trzeba wymyślać jakieś: "a wiesz, zdzwonimy się, kiedyś tam się umówimy".

Teraz, po wielu porażkach towarzyskich, już nie przeżywam i nie szukam znajomych na siłę. Przeważnie wygląda to tak, że najpierw są zapewnienia w stylu "musimy się kiedyś spotkać", później kilka smsów, aż tu nagle pojawia się cisza i brak odpowiedzi na smsy. Kiedyś przeżywałam mocno, a po ostatniej porażce towarzyskiej, kiedy dawna koleżanka z pracy przestała mi odpisywać na smsy, pomyślałam sobie: przykre, ale trudno. Nie jestem osobą lubianą, nigdy nie byłam i nigdy nie będę lubiana, nie umiem tworzyć relacji z ludźmi i oswoiłam się z tą myślą. Mam taką przypadłość, że nie umiem tworzyć relacji, najprawdopodobniej nigdy żadnej nie utworzę i pogodziłam się z tym. Pozostało mi tylko nauczyć się z tym żyć, co też uczyniłam. 

Ludzie żyją z różnymi przypadłościami, ja mam akurat taką. Dzikie dzieci  - wychowywane przez zwierzęta - czasami nigdy już nie nauczyły się mówić lub żyły w zakładzie zamkniętym. Odkryto nawet, że jeżeli dziewczynka nie nauczy się mówić do swojej pierwszej miesiączki, to później już nigdy się tego nie nauczy. Mnie, na szczęście, nauczyli mówić, ale pewnych rzeczy w domu mnie nie nauczyli i ja też już nigdy nie będę w stanie się ich nauczyć, bo to dla mnie nieosiągalne. Cóż: mogło być lepiej, ale gorzej też. Jest, jak jest, i trzeba się z tym pogodzić. Najważniejsze to zaakceptować siebie razem ze swoimi słabościami. I żyć dalej na tyle, na ile można.

Może na gruncie potencjalnie zawodowym również nauczę się kiedyś nie starać się i nie przeżywać... za bardzo.

Komentarze