Może być już tylko lepiej

Tak źle jak tutaj ,nie będzie już nigdzie - tej myśli się trzymam i jednocześnie ta myśl trzyma mnie przy względnie normalnym funkcjonowaniu. Tak źle jak tutaj, nie będzie już nigdzie, może być już tylko lepiej. Może ja jestem zbyt wrażliwa, może za bardzo wszystko przeżywam, może moje schematy psychologiczne dają mi się we znaki - nie wiem. Wiem tyle, że chcę być gdzie indziej.

Może być już tylko lepiej

Jeszcze nigdy, ale to nigdy, nie miałam współlokatorów, którzy aż tak mieliby mnie w dupie. Głośne rozmowy po nocach, trzaskanie drzwiami po nocach, imprezy, jawne okazywanie pogardy - pierwszy raz w życiu spotkałam się z tym, żeby współlokatorzy aż tak mnie ignorowali i aż tak nie brali zupełnie pod uwagę mojego istnienia. Coś niesamowitego po prostu... Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, żebym w jakimś mieszkaniu musiała każdej nocy spać w zatyczkach do uszu, bo inaczej po prostu się nie da. A i zatyczki nie zawsze pomagają, jeśli ktoś drze mordę bezpośrednio pod moimi drzwiami. Zdarzało mi się obudzić w nocy nawet w zatyczkach, bo tak walili drzwiami i mordy darli. To już jest taki szczyt egoizmu, że nawet ciężko to skomentować. Zwrócenie uwagi? Owszem, zwróciłam, to się dowiedziałam, że przecież normalnie się zachowują. No tak, to przecież normalne w okolicach północy drzeć mordę w przedpokoju, kiedy wiesz, że obok ktoś idzie rano do pracy.

Jakim cudem wytrzymałam to wszystko? Nie wiem, ale niedługo już koniec. Jeszcze trochę i koniec. Na szczęście.

Powinno być jakieś ostrzeżenie w ogłoszeniu: "uwaga, pojebani współlokatorzy!" - przynajmniej potencjalny najemca wiedziałby, w co się pakuje. Straszne, że można kogoś aż tak lekceważyć. Normalny człowiek, gdy mu się zwraca w nocy uwagę, że jest głośno, to nawet i niezadowolony stara się być trochę ciszej, ale nie tutaj. Tutaj otrzymuję odpowiedź, że przecież normalnie się zachowują, po czym kontynuują darcie mordy nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Szok po prostu.

Kiedy przypadkowo mijają mnie w przedpokoju, to zabijają mnie wzrokiem. Gdyby wzrok mógł zabijać, to bym już dawno padła tam trupem. O żadnych gadkach-szmatkach nie ma nawet mowy, bo oni mnie od początku nie cierpią. Już pierwszego dnia zrobili taką imprezę, że aż się ściany trzęsły. Dziwne, że sąsiedzi nie zareagowali - może ich nie było albo co, nie wiem.

Nie pytali mnie o nic, jak mam na imię, skąd jestem - o nic, totalne ignorowanie. Jakbym im w czymś ważnym przeszkodziła samą swoją obecnością. Niesamowite to jest. 

Nie twierdzę, że trzeba uwielbiać współlokatorów, kochać ich czy wielbić, ale żeby aż tak się ignorować i aż tak mieć współlokatora/współlokatorkę w dupie? No z czymś takim jeszcze nigdy się nie spotkałam. Przykre to jest strasznie i smutne. Żeby nawet dwóch zdań nie zamienić i nie chcieć ustalić podstawowych rzeczy typu kupowanie środków czystości? Próbowałam ustalić jakiś system sprzątania i kupowania środków czystości, ale nie byli zbyt zainteresowani. No jak tam chcesz - tak brzmiała odpowiedź. To wszystko wręcz wygląda na bierną agresję. Aż się zaczęłam zastanawiać, czy ja im naprawdę coś zrobiłam czy co.

W żadnym mieszkaniu nigdy nie czułam się tak samotna i lekceważona. Mam wrażenie, że oni mnie nie cierpią i tylko czekają, aż się w końcu wyprowadzę. Doczekają się, a ja im życzę, żeby na moje miejsce przyszedł jakiś wyjątkowy upierdliwiec, co im życie zatruje. Nikt normalny na dłuższą metę w takich warunkach i w takim syfie nie wytrzyma. Chyba że będzie prowadził nocny tryb życia i będzie dokładnie taki sam, jak oni, ale to naprawdę musieliby igłę w stogu siana znaleźć. 

Różnych miałam współlokatorów: wiadomo, że jeśli w jednym mieszkaniu zbiera się grupa obcych sobie ludzi wychowanych w różnych warunkach i z różnym bagażem doświadczeń, to powstają różne sytuacje. Jedni są tacy, drudzy siacy, a trzeci owacy. Raz też mieszkałam ze wścibskimi właścicielami, którzy uważnie śledzili każdy mój krok i nawet bez pukania potrafili wejść do pokoju. Jednak z czymś tak dziwacznym jak teraz spotykam się po raz pierwszy w życiu. Wydaje mi się, że brakuje tutaj podstawowego elementu: szacunku. Szacunku do wspólnej przestrzeni, do drugiej osoby, do tego, że ktoś może w nocy chce spać. Przykre, ale cóż: tak trafiłam i teraz muszę z tego wybrnąć.

Staram się nie skupiać uwagi na tym poczuciu osamotnienia i na tym, jak bardzo oni mnie nie cierpią. Staram się myśleć, że tak źle jak tutaj, nie będzie już nigdzie. Może być już tylko lepiej.

Najgorszy był pierwszy dzień. Później drugi i każdy kolejny w tym mieszkaniu też był okropny, ale postanowiłam skupiać się na swoich sprawach, no i mam zatyczki do uszu. Mam nadzieję, że pobyt w tym mieszkaniu kiedyś będzie tylko koszmarnym wspomnieniem. 

Po pracy w januszeksie przez kilka lat miałam koszmary. Śniło mi się, że musiałam tam wrócić, bo czegoś zapomniałam i tak ciągle musiałam tam wracać, bo coś zostawiałam. Raz, czy chyba nawet więcej razy, śniło mi się, że muszę tam nadal pracować i nie mogę się uwolnić. Wychodziłam i uciekałam, a i tak znów tam trafiałam. Podobnie po mieszkaniu z wścibskimi właścicielami, śniło mi się, że musiałam tam wrócić, bo czegoś zapomniałam. Chciałam nie natknąć się na właścicieli, a tak mnie przydybali. Właścicielka była za oknem i patrzyła, jak zabieram swoje rzeczy, a ja je wciąż pakowałam i pakowałam - okropny sen. Teraz pewnie będę mieć podobne sny, albo i gorsze. Być może faktycznie jestem zbyt wrażliwa.

Chyba w walentynki szczególnie źle jest mi ze świadomością, że inni ludzie w moim wieku nie mają podobnych dylematów, bo mieszkają ze swoimi ludźmi - mężem, dziećmi - i mają normalną stałą pracę. Takie problemy, jak moje, to dla nich czysta abstrakcja. 

Bałam się zawsze właśnie takiego poczucia osamotnienia, jakie przeżywam teraz. To był jeden z moich największych lęków. Teraz to przeżywam. Przeżywam i... żyję dalej.

Komentarze