Nie bój się, to tylko życie

Nic odkrywczego dzisiaj nie napiszę. A może? Mam ochotę podzielić się jakże głęboką myślą, iż życie polega na tym, że człowiek cały czas się czegoś uczy. Każdy dzień, każda nowa sytuacja jest okazją do nauki. Próbujesz, poznajesz, doświadczasz, a czasem nawet upokarzasz się lub ośmieszasz - i to wszystko czegoś cię uczy.

Nie bój się, to tylko życie

Bezrobocie? Nauczyło mnie, jak ważna jest praca i jak bardzo ważne jest, aby coś robić. Cokolwiek. Studia i szkoły? Nauczyły mnie, że oceny są nieważne, na końcu każdy dostaje taki sam papier, który daje tyle samo. W jednej ze szkół miałam na zakończenie średnią 5.0 - i jakie to ma dziś znaczenie? Nikogo to i tak nie obchodzi, na rozmowach nikt nie pyta o średnią ani o oceny. Maturę też zdałam na piątkach, nikogo to dzisiaj nie interesuje. Masz maturę, to się ciesz. Następny, proszę!

W pracy też możesz starać się i robić ponad siły - ale czy ktoś to doceni, to kwestia dyskusyjna. Prędzej zaczną w ciebie orać, bo skoro tak dobrze sobie radzisz, to możesz robić jeszcze to, to i tamto, a "koleżanka" obok w tym czasie przegląda przez godzinę fejsa na telefonie. Ale ona nie robiła stu procent normy, więc dają jej spokój, zrobi 50 procent normy i też się wszyscy cieszą, że w ogóle coś zrobiła. Jest też druga opcja: pożegnają się z tobą, gdy skończy się umowa, bo skoro musisz aż zostawać po godzinach, to znaczy, że nie radzisz sobie z robotą. Tak, taką argumentację też zdarzyło mi się poznać. Chłopak, który to robił przed tobą jakieś 5 lat, nie potrzebował nadgodzin, wszystko umiał i się wyrabiał, więc ty się nie nadajesz. 

To wszystko nauczyło mnie, że w pracy trzeba robić najwyżej na 80-90% swoich możliwości, nigdy przenigdy na sto. Dlaczego? Ponieważ ludzie niepotrzebnie się przyzwyczają, że ty i tak zrobisz wszystko. A skoro zrobisz wszystko, ile by tego nie było, to oddadzą ci pod opiekę jeszcze multum drobnych rzeczy do zrobienia, bo osoba X za to odpowiedzialna się "nie wyrabia", a ty tak dobrze sobie radzisz. Po czym okazuje się, że osoba X robi 3 razy mniej rzeczy od ciebie, a pół dnia spędza na plotach albo smsach z psiapsiółkami. I to jest najprawdopodobniej przyczyna tego, że się nie wyrabia - tyle, że tego już nikt nie przyzna. I dochodzi w końcu do takich absurdów, że ty zapieprzasz za kilka osób, nie masz kiedy zjeść, a do kibla prawie biegasz, bo nie ma czasu, natomiast pracownik X, który ponoć się nie wyrabia, w tym samym czasie pyka w gierki i ma gdzieś, że ktoś za niego robi jego robotę.

Warto się tak poświęcać? Nie warto, i tak nikt tego nie doceni. Prędzej śmiać się z ciebie będą, żeś frajer. Czy słusznie? Pewnie słusznie. Po prostu odkąd tylko zaczęłam w życiu pracować, to zawsze miałam sama z siebie takie wewnętrzne przekonanie, że robota jest właśnie po to, żeby... robić. Przychodzisz o tej i o tej godzinie i robisz to, do czego zostałeś tutaj zatrudniony. To nie ma znaczenia, że mało płacą: na taką stawkę się zgodziłam w zamian za wykonanie takiej i takiej pracy, więc dlaczego miałabym jej teraz nie wykonywać? Gdy ktoś się nie stara, bo mało płacą, to nie będzie się starać nawet, gdyby płacili dużo. Albo się szanuje swoją robotę albo się idzie gdzie indziej.

Problem w tym, że są tacy ludzie, którzy wykorzystują twoje poczucie obowiązku - może to być kolega, który nagle "nie wyrabia się", bo wie, że ty wyrobisz za niego, a może to być szef, który daje ci najgorszą możliwą robotę, przy której każdy inny pracownik by dawno sfiksował. Ale on daje tę najgorszą robotę właśnie tobie, bo wie, że ty i tak to zrobisz. I będziesz to robić latami. Wszyscy będą mieć gdzieś, ale ty to zrobisz, bo tak już masz - a on to wie.

Niby to wszystko, o czym teraz piszę, jest oczywiste i logiczne, ale ja odkryłam to dopiero po wielu latach życia i na podstawie wielu życiowych doświadczeń. Czy inni to wszystko wiedzą od razu z automatu? Być może, ciężko mi się wypowiadać za innych. 

Podobnie gdy przeprowadziłam się do dużego miasta i zamieszkałam ze współlokatorami, to zaczęłam odczuwać taką potrzebę, by pokazać, jak bardzo mi zależy na dobrym mieszkaniu i na utrzymywaniu porządku. Regularnie wyrzucałam śmieci, regularnie kupowałam papier toaletowy, porządek w kuchni utrzymywałam idealny. Co było dalej? Parę miesięcy później okazało się, że TYLKO JA wyrzucam śmieci i TYLKO JA kupuję papier toaletowy, nikt inny. Po prostu reszta się przyzwyczaiła, że magicznym sposobem jest zrobione, jest kupione, jest czysto. 

Mało tego, jedna z dziewczyn pewnego razu urządziła w kuchni chyba jakiś mord rytualny - a przynajmniej tak to wyglądało, gdy już opuściła kuchnię - a później się skarżyła drugiej, że po niej nie posprzątałam, a była moja kolej sprzątania. Nie wiem, cóż to za substancja była rozlana w całej kuchni, wolałam nie wnikać. Gdyby powiedziała to mnie, to mogłybyśmy wspólnie dojść do jakichś wniosków, ale wolała mnie obgadać, żeby druga współlokatorka ze mną porozmawiała jako pośredniczka, bo ona jest zbyt wkurwiona. Tak, dorośli ludzie. Więc w końcu powiedziałam sobie: pierdolę, nie robię! Co z tego, że zawsze zostawiam porządek w kuchni, skoro inni tego nie szanują? Ja rozumiem sprzątanie ogólne raz w tygodniu, ale np. zasrany kibel normalny człowiek po sobie sprząta, naczynia po sobie zmywa, nie żąda tego od innych. Tak samo z kuchnią - jak już przygotowujesz ucztę królewską, po której jest mega syf, to przynajmniej z wierzchu po sobie posprzątaj, bo wstyd. Człowiek się zastanawia, czy tu jakaś rzeź miała miejsce, jakieś trzęsienie ziemi było czy o co chodzi. A wystarczyłoby po sobie posprzątać jak normalny człowiek.

I jak to się skończyło, gdy przestałam robić z siebie frajerkę? Śmieci zaczęły się wysypywać z kosza na potęgę, a papieru w kiblu zwyczajnie nie było. Reszta lokatorów była zła, że papier nagle zniknął i ustalili, że od teraz każdy będzie miał swój. Papier zawsze był z przydziału i nagle zniknął, jak to tak być może?!? Zgroza, panie, zgroza! Mogę łazić ze swoim, mnie tam rybka. Lepsze to niż fundować dosłownie co tydzień w prezencie papier toaletowy obcym ludziom.

Od tamtej pory już wiem: nie przeżywać mieszkania przesadnie. Papier kupuję raz na jakiś czas, inni niech też się poczuwają. Nie można przyzwyczajać za bardzo ludzi i rozwydrzać ich, bo zaczną w końcu uważać za normę, że ktoś za nich robi i za nich płaci. Taka już najwyraźniej jest natura ludzka.

W ramach czarnego humoru opowiem, jak parę lat później mieszkałam z parą brudasów. Ogólnie jestem syfiarą, bałaganiarą i syf aż tak nie robi na mnie wrażenia, ale są jednak pewne granice. Zaszczany i zasrany kibel, wywalające się śmieci, stos naczyń w zlewie, kołtuny zapychające totalnie odpływ, lepiąca się i czarna z brudu podłoga - to już jest dla mnie przesada. Porozwalane ciuchy czy zeszyty raczej nikomu nie zaszkodzą, ale śmieci już mogą przyciągać robactwo. Pewnego razu bardzo delikatnie zwróciłam uwagę współlokatorce, że zostawiła stos naczyń pod zlewem i wyjechała na tydzień, a odpływ się zapchał. Odpowiedź: on nie był zapchany, po prostu trzeba było jedzenie z niego wyjąć. Zatkało mnie. W ogóle najlepiej trzeba było umyć za nią naczynia, w czym problem? Zaraz po imprezowiczach drących mordy nocami totalne brudasy obsrywające kibel i zostawiające naczynia to najgorszy typ współlokatorów. Imprezowicze oczywiście najgorsi, ale kiblowi obsrywacze to też nic przyjemnego.

Dużo później przy wynajmowaniu pokoju nauczyłam się pytać o dwie rzeczy: Jaki jest okres wypowiedzenia? i drugie bardzo ważne pytanie: Czy w mieszkaniu są imprezy? Jeżeli tak, to dziękuję, do widzenia. Oczywiście nikt wprost nie powie, że tak, drzemy mordy od wieczora do samego rana, ale można poznać po lawirowaniu właściciela w stylu: no tak nie wiem, różnie tu bywało, rzadko tu jestem, ja to tak nie pilnuję, co tu robią. Jeżeli nie ma imprez, to właściciele i lokatorzy stanowczo mówią: nie, tutaj w nocy jest spokój, zależy nam na spokoju itp. Jeżeli jest lawirowanie, tzn. mieszkanie nastawione na imprezowiczów. Ja już dość przeżyłam sytuacji w stylu, że nagle ni stąd ni zowąd do mieszkania zwaliło się 20 osób i wyjść z pokoju się nie da. Albo darcie mordy za ścianą o 2 w nocy - klasyka mieszkań imprezowych. Zwracasz uwagę, to chwilę jest cisza, a później nagle znów to samo. Jeszcze ci żarcie wyżrą z szafki i zdziwienie, o co ci chodzi.

Czasami nauka bywa jednak bolesna i taka jakaś... ciężka.

Komentarze