Mawia się często, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Strasznie nie lubię tego powiedzenia. Nie czuję się bardziej wzmocniona przez to, co mnie w życiu spotkało. Raczej bardziej poharatana emocjonalnie, obarczona wspomnieniami, schematami i lękami, których nie chcę. Bardziej roztrzęsiona, bardziej nerwowa i podatna na niebezpieczeństwa - takie, z którymi inni ludzie radzą sobie bez problemu. Radzą sobie, bo nie przeszli przymusowego wzmacniania.
Wiele rzeczy i spraw, które dla innych ludzi są codziennością, dla mnie są czymś niewyobrażalnym, nieosiągalnym, nie do zdobycia. Mówią: "o co ci chodzi? Przecież to nic takiego!". O nic mi nie chodzi. Trzeba by było wejść w moją skórę i do mojej głowy, trzeba by przejść dokładnie to, co ja i być dokładnie taką osobą, jak ja, żeby zrozumieć mnie w momentach niby normalnych dla normalnego człowieka. Czasami to jest nieosiągalne, żeby mnie zrozumieć, ale trzeba wtedy wziąć pod uwagę, że istnieją rzeczy, które jakimś cudem mnie nie wzmocniły. Innych może wzmocniły, lecz mnie osłabiły. Nie wszystko na wszystkich działa tak samo.
Czasami oglądam filmy lub seriale traktujące o rzeczywistościach równoległych - o tych samych ludziach, ale w różnych realiach, po różnych przeżyciach. Tych samych, ale żyjących w innych warunkach. Równoległe, Sliders, Efekt motyla, Timeless, Druga ziemia, Mr Nobody, Koherencja, Fringe, Cube 2 - trochę tego było. Wychodzisz z domu, pójdziesz w prawo i dochodzisz gdzie indziej niż gdybyś poszedł w lewo. Inna decyzje, inne konsekwencje. Wychowujesz się w rodzinie patologicznej i już na starcie masz w pakiecie ogrom schematów, syndrom DDD, DDA i jaki kto chce, masz gratis biedę i brak wykształcenia. Wychowujesz się w rodzinie aktorów i już na starcie zostajesz aktorem. Ewentualnie piosenkarzem, żeby się wyróżnić. Przez resztę życia na zmianę machasz do dziennikarzy lub ukrywasz się przed nimi. Żeby życie było ciekawsze, od czasu do czasu rozbijesz jakiś samochód, a później udzielisz wywiadu, w którym będziesz się żalić, jak to zawsze miałeś pod górkę i jak to ciężko być dzieckiem znanych aktorów. No i oczywiście jak to żadnej roli nie miałeś po znajomości - nigdy, żadnej. O wszystkim zadecydował twój wrodzony talent. Rodzice wręcz przeszkadzali!
Gdyby utalentowany aktor, muzyk, pisarz czy tancerz urodził się na krańcu świata w Pcimiu Dolnym, miał rodziców alkoholików i dziewięcioro rodzeństwa, to nie miałby nawet szansy się rozwinąć. Nawet by nie myślał o swoich talentach, o swoim potencjale, tylko o tym, czy krowy już wydojone i czy ojciec wróci trzeźwy. Niestety, ale taka jest brutalna rzeczywistość. Kiedy brakuje kasy, zamiast kanalizacji jest wychodek, a matka chodzi wciąż pobita, nikt nie myśli o lekcjach śpiewu, lektoratach czy szkołach tańca. Nawet w szkole na lekcjach ciężko się skupić, kiedy martwisz się, czy ojciec matki nie zaszlachtował.
Dla niektórych rodziców bez znaczenia jest wykształcenie dzieci, rozwój dzieci, a nawet i one same. Czasami jest też tak, że rodzice nie rozumieją aspiracji dzieci. Co on tu będzie jakimś śpiewem się zajmował, jakąś muzyką, jak on tu ma siedzieć i z fizyki oceny poprawiać. Albo krowy pasać. Albo rodzeństwu obiad gotować. Szkoła muzyczna, zajęcia dodatkowe? Człowieku, ja nie wiem, za co my przeżyjemy do pierwszego. Jakieś kursy? A kto będzie w polu robił i siostry pilnował?
Później taki człowiek dorasta i niewiele umie. Nie ma odpowiedniego wykształcenia, umiejętności, ma skrzywiony obraz rzeczywistości i siebie samego. Wszystkiego się boi, wszystko go przeraża, nie ma wyuczonych prawidłowych schematów i wzorców postępowania. I ma konkurować lub współegzystować z ludźmi, którzy mieli wszystko podane na tacy.
A gdyby urodził się i wychował w rodzinie aktorów... No właśnie, wszystko wyglądałoby inaczej. Mógłby zostać sławnym aktorem i do końca życia żalić się w wywiadach, jak to miał zawsze pod górkę przez rodzinne koligacje.
To przerażające, jak wielki wpływ na nasze życie wywiera otoczenie. Ludzie, którzy nas wychowują. Pieniądze, które albo są albo ich nie ma. Miejsce, w którym mieszkamy. Rodzina, która spełnia swoją funkcję albo jest dysfunkcyjna. Dysfunkcyjna lekko albo bardzo. Pod różnymi względami, w różnych sferach życia. Np. u mnie w domu królowała bierna agresja. Czasem byłam karana, ale nie wiedziałam za co, nikt mi nie powiedział. Musiałam przepraszać, choć nie wiedziałam, za co konkretnie. Albo zrobiłam coś nie tak i była taka histeria, taki wrzask, jakbym co najmniej kogoś zamordowała. I później ciche dni, bo jak ja mogłam, trzeba mnie ukarać obojętnością. Do dziś, gdy jestem wśród ludzi, ciągle zadaję sobie pytanie, czy na pewno wszystko robię prawidłowo, czy nie palnęłam żadnej gafy, czy nikogo nie uraziłam nawet o tym nie wiedząc. Może zaraz zacznie się wrzask lub zostanę czyimś wrogiem, a nawet (jeszcze) o tym nie wiem. Może zrobiłam coś nie tak? Tak, na pewno zrobiłam coś nie tak. I to wyjdzie. Prędzej czy później, ale zawsze wyjdzie.
Nikt nie wie, jak to jest być mną. I nikt nie wie, jak to jest być tobą. Musiałby przeżyć dokładnie to, co ty i być dokładnie taki sam, jak ty. To nierealne.
A gdybym urodziła się w warunkach, w których byłabym akceptowana i czuła się ważna? Gdyby mój ojciec mnie nie porzucił? Na pewno wszystko byłoby inaczej. Ja też byłabym inna.
Kilka lat temu poznałam przez internet pewnego faceta. Wydawało mi się, że się dogadamy, bo na pierwszy rzut oka mieliśmy podobne doświadczenia. On też nigdy nie miał ojca, miał byle jaką pracę i mieszkał za długo z matką. Z tego, co mi opowiadał, jego matka była bardzo surowa. Choć jak było naprawdę, to nie wiem, nie poznałam jej nigdy przecież. Z tego, co pamiętam, to był też chyba jedynakiem, więc na pozór mieliśmy bardzo podobne doświadczenia.
Spotkaliśmy się i szok, jakich mało. Jak żyję tyle lat, to aż takiego dziwaka nie spotkałam chyba jeszcze nigdy. Mijały minuty, a ja tylko coraz szerzej otwierałam oczy ze zdumienia, moje zdziwienie wydawało się bezgraniczne. Biegał z aparatem fotograficznym jak dziecko i wszystko fotografował. Nawet mnie chciał zdjęcia robić, żeby mieć pamiątkę, a ja powiedziałam, że nie chcę. Ale pal licho - może takie zachowanie to jego reakcja na stres, może co. Trzeba być wyrozumiałą w końcu. Wytrzymam jeszcze i zobaczę, jak się sytuacja rozwinie. Choć rozwijała się w dość dziwnym kierunku, coraz dziwniejszym. Miarka się przebrała, gdy na siłę ciągnął mnie na jakieś przedstawienie, spektakl, wystawę czy na co tam, bo ZA DARMO. Ja powiedziałam, że nie chcę, a ten, że o co mi chodzi, przecież za darmo jest, trzeba korzystać! I do mnie: no weź, no weź, no o co ci chodzi? Ja mówię, że wolałabym co innego porobić. Normalny człowiek choćby dla pozorów spytałby się, co bym chciała. A ten dalej, że o co mi chodzi, że się wygłupiam czy co. W końcu zaczęłam iść w drugą stronę, bo to już było jakieś chore, a ten za mną i że nie wie, czemu ja po wystawach nie chcę pochodzić, czy mnie coś boli czy co. Moja cierpliwość się wyczerpała i odpowiedziałam, że nie chcę, nie mam ochoty i nie jestem zainteresowana taką formą spędzania czasu. Na to on: no to cześć. Odwrócił się i poszedł.
To było bardzo dziwne spotkanie, ale to, co zdarzyło się później, było 100 razy dziwniejsze. Zadzwonił do mnie jeszcze tego samego dnia i zaczął mi opowiadać, jak było fajnie, gdy sobie poszłam. I że w ogóle mi dziękuje za spotkanie, było bardzo miło - bez ironii to było powiedziane. Przeraziłam się trochę... tak z lekka. Później zaczął mi dziękować, że go z domu wyciągnęłam, bo już mu się nudziło. Dziwacznie? To jeszcze nie koniec. Zapytał się, kiedy się teraz spotkamy. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć, zamurowało mnie. Sorry, ale... najlepiej nigdy?
Nie odpowiadałam, nie odpisywałam, pomyślałam sobie: da mi w końcu spokój. Za moich młodych lat już miałam do czynienia z psychicznym stalkerem i wiem, że to jest najlepszy sposób. Zero kontaktu, zero odpowiedzi, w końcu się kiedyś znudzi. A ten coraz bardziej i bardziej, coraz częściej i częściej pisze i wydzwania. W końcu szczerze odpisałam, że nie jestem zainteresowana kontynuowaniem znajomości. Nie chodziło mi o to, żeby go obrażać czy poniżać czy wdawać się w szczegóły - po prostu chciałam, żeby się ode mnie odczepił i tyle. Nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. Jego odpowiedź? Że w ogóle to brzydka jestem.
Facet był starszy ode mnie kilka lat, więc nawet wiek nie usprawiedliwia tak zdziecinniałego i dziwacznego zachowania. Upośledzony chyba też nie był, bo bym to wyczuła jakoś jeszcze przez internet. Umysłowo raczej sprawny, więc to nie to. Czyżby doświadczenia życiowe zrobiły z niego tak potwornego dziwaka? Trochę to przerażające, bo do pewnego momentu lub pod pewnymi względami były bardzo podobne do moich.
Przez pierwsze lata życia, przedszkole i pierwsze lata podstawówki byłam trzymana praktycznie w izolacji od innych. Zajmowałam się sama sobą, nie miałam za bardzo kontaktu z ludźmi i byłam trzymana w pewien sposób pod kloszem, z dala od świata. Czy gdyby moja mama podjęła inne decyzje życiowe i czy gdybym dalej tkwiła tak mocno pod kloszem, to też byłabym tak mocno zdziwaczała jak ten facet? Właściwie nie facet, tylko chłopiec biegający z aparatem fotograficznym. Czy ja też mogłam tak skończyć? Ta myśl nie daje mi spokoju.
Może gdybym była tak mocno chowana pod kloszem, to skończyłabym tak samo? Może byłabym takim samym dziwakiem? Tyle że płci żeńskiej.
Zawsze narzekałam, że w dzieciństwie prosto z samotni, z pustelni i z zamkniętego, cichego - prawie pustego - domu trafiłam prosto w wielki tłoczny świat. Pełen innych dzieci, ludzi, wrzasków, ciasny i aż się bałam, że się uduszę, ale tak fizycznie się tam uduszę, nawet nie emocjonalnie. Czułam się totalnie zagubiona i osaczona. A może gdyby nie to, może gdybym została w tej cichej pustelni, to dzisiaj byłabym aż takim dziwakiem jak tamten? Może byłabym do tego stopnia nieprzystosowana do społeczeństwa i przerażona światem, że o żadnych studiach nie byłoby mowy?
Może byłabym taką dziwaczką, że np. nie byłabym w stanie podjechać nigdzie autobusem ani pójść załatwić czegokolwiek do urzędu? Może świat przerażałby mnie na tyle i do tego stopnia, że o żadnej pracy ani o żadnej szkole nie mogłabym nawet marzyć? Nie wiem.
W mojej poprzedniej pracy była taka dziewczyna, która pracowała tam jakieś 15 lat. Niby nic dziwnego, ale to nie była normalna firma, tylko januszex oparty na wyzysku. I ona tak na to wszystko się godziła przez lata. Na zlecenie, brak podwyżek latami, na brak szacunku, na brak premii czy w ogóle brak czegokolwiek. Ludzie stamtąd szybko uciekają, a ona tkwiła tam od lat i była, mówiąc najoględniej, zgorzkniałą dziwaczką.
Wszyscy nowi pracownicy byli dla niej źli, niedobrzy, tępi, głupi i w ogóle, jak oni mogli nie wiedzieć tego czy tamtego. Jak dopiero zaczynali, to mogli - logiczne. Wszystko źle, na wszystkich z góry - taki typ człowieka. Każdego wyśmiać, każdemu dokuczyć. I jacy ci nowi są okropni, kiedyś to było, panie, kiedyś to się przykładali! I w pewnym sensie to zgorzknienie było zrozumiałe: tak się tam zasiedziała i tyle lat robiła jota w jotę to samo, że już dawno zapomniała, jak to jest być nowym.
Tak mocno zapuściła korzenie na swoim stanowisku, że stała się nieodłącznym elementem krajobrazu. Od rana tylko ploty, komórka i narzekanie - tak zaczynała każdy swój dzień. No i jak ten pracownik mógł zrobić to, a tamten co innego? I w ogóle co oni jej tu znów przynieśli? I że znowu ta baba psychiczna przyszła coś donieść, jak ona się dziś ubrała? W ogóle, jaką ona minę zrobiła, widziałaś, widziałaś? - i tak dzień w dzień.
Ojejku, ojejku, sprzątaczka źle wysprzątała, tutaj smugę zostawiła, jak ona w ogóle mogła? Trza donieść! I tak dzień w dzień. Ojejku, a jaką dzisiaj herbatkę wypić, z czym tu sobie kawę zrobić? Kto mleko kupi do kawy? Mikrofala coś słabo grzeje, a autobusy za wolno jeżdżą - codziennie te same dylematy. No i ta baba znów coś przyniosła, jak ona się tym razem ubrała? Na różowo! Widziałaś, widziałaś?
W pewnym momencie się przestraszyłam: a co, jeśli ja też się taka stanę? Może jeśli zostanę tu jeszcze z 10 lat, to też będę taką zgorzkniałą pizdą traktującą wszystkich z góry. Może też zapuszczę korzenie i będę żyć tym, jak kto się dzisiaj ubrał. O nie, niedoczekanie! Lepiej już odejść. To nie był główny powód odejścia, ale jeden z pobocznych na pewno.
Czy gdyby ona odeszła w odpowiednim momencie, to byłaby normalna? A może po prostu to kwestia charakteru? Nie wiem. Może jej charakter sprawił, że ze zgorzknieniem jej do twarzy.
Tak samo może być z tym dziwakiem: może to nie tylko kwestia warunków życiowych, prawdopodobnie to też kwestia tego, że ogólnie coś z nim nie w porządku. Nawet, gdyby miał normalną rodzinę, to coś byłoby z nim nie halo. Nie tak skrajnie, ale też by było. Może byłby pizdą na każdym świecie.
Nie wiem, jaka byłabym, gdybym miała inną rodzinę, była wychowywana w innych warunkach, gdybym trafiła na innych ludzi, gdybym poszła w inną stronę czy podjęła inne decyzje. Może byłoby tak, a może siak. Są ludzie, którzy wyznają pogląd, że istnieje wiele równoległych rzeczywistości, nieskończona liczba - i w każdym z tych światów inaczej się odnajdujemy, ewentualnie nie ma nas tam wcale, bo np. nasi rodzice się nie spotkali. Podobno nawet koniec świata w 2012 roku tak naprawdę miał miejsce, a my po prostu przenieśliśmy się do innej rzeczywistości i nie żyjemy już w tamtym świecie, bo został on zniszczony. Teza dość śmiała, ale... kto to wie?
Ponoć jest jeden sposób, aby podejrzeć, co się z nami dzieje w równoległych rzeczywistościach: poprzez sny. W snach czasami widzimy swoje alter ego i to, jak żyją. Jeżeli śni ci się, że np. masz dzieci, to być może w którejś z równoległych rzeczywistości naprawdę je masz. Mnie się czasem śni, że jestem otoczona gryzoniami, np. świnkami morskimi. Być może w którejś rzeczywistości uwielbiam świnki morskie i trzymam je w całym domu. Albo to symbol tłumionych emocji - jak stwierdziłby psychoanalityk.
Komentarze
Prześlij komentarz
Dziękuję za każdy komentarz. Wszystkie czytam, nawet jeżeli nie odpowiadam.