Jeszcze jeden raz o maseczkach

Ludzie mają dziwną skłonność sądzić, że jeśli czegoś nie widzą w swoim otoczeniu, to tego nie ma. Uważają, że jeśli nie dostrzegają czegoś w pobliżu siebie, to zjawisko to istnieć nie może i kropka. Nie przyjmują argumentów, że coś istnieje, bo inna osoba tego doświadczyła. I to może nawet osoba mieszkająca w sąsiedniej miejscowości, na sąsiedniej ulicy lub choćby kilka domów dalej. Poddają w wątpliwość czyjeś doświadczenia i przeżycia tylko z uwagi na fakt, że oni sami tego nie doświadczyli i nie przeżyli. Nie przeżyli czegoś, a więc ich zdaniem nikt inny tego przeżyć nie mógł. Danego zjawiska nie ma, nie istnieje, bo oni sami go w pobliżu nie dostrzegli. A jak ktoś twierdzi, że dostrzegł, to jest głupek, zmanipulowany, użalający się nad sobą, kłamie i przede wszystkim powinien włączyć myślenie.

Jeszcze jeden raz o maseczkach

Skąd my to znamy, prawda? Włącz myślenie i włącz myślenie! Włączyłam myślenie i podpowiada mi ono, że na świecie zdarzają się m. in. epidemie. I tak bardzo długo żadnej nie było! Świat tak już ma, że zdarzają się wojny, kataklizmy, epidemie i inne nieprzyjemne rzeczy, np. wybuch reaktora w 1986 roku. Wtedy też pewnie byli tacy, co mówili, że katastrofa w Czarnobylu to ściema, bo nie ma trupów na ulicy. Ja byłam wtedy mała i nie pamiętam za bardzo, co się działo, ale z opowieści wiem, że ludzie wyrywali sobie płyn Lugola z rąk. Tak, jak teraz rok temu w marcu wykupywali wszystkie mydła i makarony. Wyparcie i zabieranie innym dóbr to z pozoru dwie skrajne postawy, ale powód ich działania jest dokładnie ten sam: moja dupa najważniejsza, mój czubek nosa najważniejszy, a inni mnie nie obchodzą. Ci, którzy rok temu wykupywali cały asortyment w sklepach, to na bank ci sami, którzy teraz chodzą bez maseczek i gadają w kółko, żeby włączyć myślenie.

Dawno dawno temu pewnego sobotniego poranka (a właściwie w nocy z piątku na sobotę) bardzo źle się poczułam i musiałam iść na pogotowie. To, co tam zastałam, to istny armagedon. Normalnie w przychodni jeszcze ktoś (choćby recepcjonistki) jakoś tam od biedy panuje nad kolejką i nad sytuacją w kolejce - nawet, jak jest dużo ludzi. Natomiast tutaj były takie tłumy i taka dzicz, że głowa mała. Jakaś baba ciągle chodziła do łazienki z rzygającym dzieckiem, inna domagała się wejścia bez kolejki, bo ma dziecko, baba za którą byłam, stwierdziła później, że ja za nią nie stoję i w ogóle nie kojarzy, kim ja jestem, ciągle nadciągali nowi kolejkowicze. Był tłum, wrzask, harmider, ścisk i tłok. Jedna wielka dzicz po prostu. Jakoś przetrwałam i dostałam się wreszcie do lekarza. Dostałam receptę na antybiotyki i z ulgą stamtąd wylazłam. 

Innym razem musiałam udać się na pogotowie w święta, ale to już nie ze sobą, a z kimś innym. Też była dzicz i żeśmy się naczekali. Myślałam tylko: wytrzyma czy nie wytrzyma? Sprawa była dość pilna. Wreszcie nastała wizyta, później wróciliśmy, a ja z ulgą oddałam się błogości i spokojowi. Te wydarzenia niewątpliwie uświadomiły mi jedną ważną rzecz: człowiek normalnie spędza weekend lub święta w spokoju, harmonii, oddając się codziennym drobnym rytuałom. Żyje sobie spokojnie i bezpiecznie. Spaceruje, robi zakupy, ogląda telewizję, robi obiad, przegląda internet i inne takie codzienne sprawy. Bezpiecznie sobie siedzi w domu czy na innym swoim terenie, a tak naprawdę na drugim końcu miasta czy niekiedy ileś ulic dalej dzieją się okropne rzeczy, rozgrywają się dramaty, tragedie. Ludzie czekają godzinami, żeby się dostać do lekarza na pogotowiu. Coś im się stanie i nie mają wyjścia: muszą tam iść. Idą i czekają godzinami w ścisku i tłoku. Źle się czują, a jeszcze muszą pilnować przez kilka ładnych godzin kolejki.

System był niewydolny na długo przed epidemią, więc teraz stał się jeszcze bardziej niewydolny. Do mojego lekarza rodzinnego jeszcze rok temu w marcu można było się dostać, obecnie: bez szans najmniejszych. Przed epidemią kiedyś czekałam godzinę na karetkę, obecnie z pewnością jest o wiele gorzej. Podobno wożą ludzi nawet i 100 km dalej, bo nigdzie nie ma miejsc. Tzw. koronasceptycy w to nie wierzą. Ale czy to jest kwestia wiary? To że taki koronasceptyk siedzi sobie spokojnie w domu, robi spokojnie zakupy albo gawędzi ze znajomymi i rodziną, to nie znaczy, że wszyscy w tej samej chwili tak mają. W sąsiedniej miejscowości kilkanaście lub kilkadziesiąt osób może właśnie przeżywać swój największy dramat. Jeden je obiad z rodziną, a drugi ileś km dalej w tym samym czasie schodzi z tego świata przez koronawirus. Czemu tak trudno niektórym przyjąć to do wiadomości?

Negowanie istnienia chińskiego koronawirusa nie sprawi, że on nagle zniknie, odejdzie w niebyt. Ludzie w dalszym ciągu będą na niego umierać i w dalszym ciągu będą zapychać szpitale, tyle że koronasceptyka nie ma w tej chwili na pogotowiu czy w szpitalu zakaźnym i on tego w pobliżu siebie nie widzi. A skoro nie widzi tego w pobliżu siebie - czy też, jak to oni mówią: przecież nie ma trupów na ulicy - to dla niego problem nie istnieje. Trupów na ulicy nie będzie, ponieważ mamy XXI wiek i ludzie umierają u siebie w domach, ewentualnie w szpitalach. A tak naprawdę śmierć nie jest najgorszym, co może spotkać człowieka. Po tym cholerstwie zostają często powikłania, np. neurologiczne. I to jest dużo gorsze od śmierci. Także co to za argument, że śmiertelność niska? Choroba wywoływana przez polio też miała niską śmiertelność, ale zostawiała w organizmie takie konsekwencje, że często śmierć byłaby lepsza. 

Koronasceptycy myślą, że ogólnie choroba to jest zawsze takie coś, co przechorujesz, trochę się pomęczysz i przechodzi. Otóż nie zawsze! Czasami także leki powodują trwałe powikłania, o czym również ja się przekonałam. To nie jest tak, że albo-albo, że zawsze albo śmierć albo pełne wyzdrowienie. Po niektórych dziadostwach latami można nie wyzdrowieć lub wyzdrowieć nie do końca. Śmieją się także z "choroby bezobjawowej". Ta, boki zrywać. Chciałam przypomnieć, że np. jaskra też przez pewien czas przebiega bezobjawowo i jest bardzo trudna do wykrycia. Tak samo żółtaczka - człowiek może nawet nie wiedzieć, że to ma i że to go wykańcza. A cukrzyca lub pospolite nadciśnienie? Często latami też nie dają żadnych objawów lub objawy mało zauważalne, takie jak bóle głowy, osłabienie. I co, dalej taka beka z chorób bezobjawowych? Problem z chorobami bezobjawowymi polega na tym, że jak już zaczną dawać zauważalne i dokuczliwe objawy, to oznacza to, że spowodowały nieodwracalne zmiany w organizmie.
 
Zamykanie oczu na prawdę nie oznacza, że ta prawda nagle zniknie. Ona cały czas będzie, tyle że człowiek już nie będzie jej dostrzegać. Będzie żyć w swojej bańce i negować wszystkie złe wiadomości. Wirus? Nie no, panie, jaki wirus?!? Na koronawirusa zmarł? Nie no, panie, jaki koronawirus?!? Po prostu miał choroby współistniejące i tyle. I tak by zmarł prędzej czy później! Teraz czy za 20 lat - bez różnicy. A w ogóle to pewnie mu wpisali tylko, bez testu.

Natykam się w necie na te żałosne wypociny antymaseczkowych szurów, spotykam w mieście kretynów, którym maseczki zabierają wolność, i mam ochotę ich wszystkich powybijać. Wiem, że to brzmi niezbyt sympatycznie, ale dla mnie to jest po prostu banda bezlitosnych socjopatów. 

Jeszcze jeden raz o maseczkach

Wiem, że nie należy życzyć nikomu źle, ale oni czują się tacy bezpieczni i beztrosko roznoszą wirusa, bo są tacy pewni tego, że im samym nic nie będzie. A skoro im samym nic nie będzie, to już reszta się nie liczy. Ich czubek nosa najważniejszy, reszta ludzi może sobie zdychać! W końcu to jacyś tam inni obcy ludzie, więc spoko. W dodatku mają choroby współistniejące, więc sami sobie są winni. Chciałam tylko zauważyć, że ostatnio umierają na wirusa nawet osoby młode bez chorób współistniejących, więc tak naprawdę to absolutnie nikt nie może wiedzieć, czy nie padnie właśnie na niego. Zatem pośmiać się z bezobjawowej choroby można też do czasu.

Podobnie sprawa przedstawia się z kwestią bezrobocia. Ludzie nie wierzą, że bezrobocie istnieje, bo sami mają pracę, a koledzy z pracy też mają pracę. Nie wierzą, że ktoś może być bezrobotny i bezskutecznie poszukiwać pracy, bo oni sami pracę mają. Sami nie doświadczyli, więc nie wierzą i nie chcą uwierzyć tym, którzy tego doświadczyli. Zamykają oczy na prawdę i już mogą sobie spokojnie żyć w swojej bańce.

Nigdy nie doświadczyli problemu bezrobocia, więc nie wierzą innym, którzy doświadczyli. Mówią, że kto chce, to pracę znajduje, no bo przecież oni znaleźli. Negują przeżycia innych, tak jak teraz robią to tzw. koronasceptycy. Ta sama kategoria ludzi: ja tego nie doświadczyłem/doświadczyłam, więc na pewno tego nie ma. Tylko MOJE przeżycia są tymi właściwymi, tylko MOJE doświadczenia życiowe są tymi prawidłowymi. Moja racja jest bardziej mojsza niż twojsza, albowiem tylko moja racja to jest racja najmojsza.

Antymaseczkowcy - banda prymitywów, zidiociałych idiotów, skretyniałych kretynów i samolubnych przygłupów. Ja ich nie wrzucam do jednego worka, oni sami się wrzucili do worka z napisem "bezdenna głupota". Najgorsze jest to, że w tym państwie z kartonu nie ma na nich żadnej rady. W normalnym państwie już dawno płaciliby grzywny lub siedzieli w więzieniach zamiast odstawiać jakieś cyrki na protestach przeciwko wirusowi. Protestujcie, protestujcie - jak wirus zobaczy tę szopkę, to sam się wycofa, aby nie zmutować w kierunku bardziej głupszego.

Wiem, że przez ostatnie miesiące strasznie dużo piszę tutaj o maseczkach i antymaseczkowcach, ale po prostu nie pojmuję skali egoizmu i debilizmu tych tworów ludzkopodobnych. Nie chcę nazywać ich ludźmi, bo dla mnie to nie są ludzie. Ludzie z pewnością tak się nie zachowują. 

Nie powinnam się tak denerwować i wiem, że zdrowiej byłoby po prostu przyjąć do wiadomości, że takie antymaseczkowe debile istnieją i nic się na to nie poradzi. Tak, jak istnieją ludzie, którzy topią psy, czy też ogólnie ludzie znęcający się nad zwierzętami, ludzie znęcający się nad dziećmi, jak istnieją złodzieje, wyzyskiwacze, faszyści, korwiniści i sadyści. Mimo to coś się we mnie buntuje przeciwko okrucieństwu, przeciwko złu na świecie. W głębi duszy chciałabym, aby po prostu było normalnie i żeby ludzie nie byli socjopatycznymi bezdusznymi egoistami. Wtedy lżej byłoby żyć na tym świecie. Nie byłoby takiego skoku zakażeń, nie byłoby tylu niepotrzebnych śmierci, nie byłoby informacji, że znowu ktoś udusił, utopił, rozjechał, zagłodził, poprzypalał bądź skatował kolejnego psa. Mniej okrutnych ludzi to mniej okrucieństwa. Choć wiem, że i ja powinnam się mniej przejmować.

Komentarze