Beksa Lala w kącie stała

Nie wiem czemu, ale od zawsze mam tak, że gdy ktoś na mnie krzyczy, naskakuje, wydziera się, wytrząsa nade mną, to ja automatycznie zaczynam się cała trząść i łzy same cisną mi się do oczu. Po prostu strach nagle mnie tak przenika i ogólnie bardzo źle reaguję na jakąś agresję wobec mnie, na wrzaski, szykany i czyjąś nerwowość. Wstyd mi jest za siebie strasznie, bo ja jednak już jestem stara baba, a nie jakaś nastolatka, ale po prostu nie potrafię nad tym zapanować. Wiele razy byłam w takich sytuacjach i nie uodporniłam się nadal, więc to nie jest kwestia przyzwyczajenia lub jego braku. 

Beksa Lala w kącie stała

Najprościej takich sytuacji po prostu unikać - a zatem staram się unikać. Ktoś się wepchał w kolejkę: trudno, niech mu tam będzie, ale nie będę zwracać uwagi, bo najwyraźniej coś z nim nie tak i jeszcze zacznie na mnie wrzeszczeć. Ktoś zajął miejsce siedzące od wejścia w autobusie zamiast przy oknie: trudno, ja nie będę prosić ani się przepychać do okna, bo ewidentnie taka osoba wykazuje w ten sposób bierną agresję i ja wolę się od niej trzymać z daleka. Jak współlokatorzy zachowują się głośno, to ja tak samo: siedzę u siebie i cała się trzęsę. Nie wiem dlaczego, ale mam takie wrażenie, że zaraz zaczną się kłócić lub bić między sobą albo wpadną nagle do mnie i zaczną na mnie wrzeszczeć, rozwalać mi rzeczy, przeglądać kąty, może nawet wyzywać mnie. Ten lęk jest silniejszy ode mnie, czuję się wtedy tak osaczona, że najchętniej zabetonowałabym drzwi od pokoju, aby całkowicie odgrodzić się od niebezpiecznych ludzi.

W ciągu ostatnich dwóch tygodni miałam takie sytuacje 2 razy, że ktoś zacząć na mnie wrzeszczeć, a ja automatycznie zaczęłam trząść się cała i płakać. I co najgorsze, to nie jest tak, że mi mija i jest gitara. To może utrzymywać się u mnie godzinami. Tak płaczę i płaczę - i przestać nie mogę. Zarówno za pierwszym razem, jak i za drugim, było mi potwornie wstyd za siebie. Kiedyś w poprzedniej pracy, jak zdarzyło mi się takie coś, to kierowniczka spytała się, ile ja mam lat, żeby tak płakać i że moje łzy nie robią na niej wrażenia, nic w ten sposób nie ugram. No tak, bo ja taka kokietka jestem biedna, która wszystkich na łzy próbuje wziąć. Na mnie jej brak wrażenia również nie zrobił wrażenia. Zatem byłyśmy kwita.

Mam w sobie taki mechanizm, ciąg odruchów bezwarunkowych: czyjaś agresja → mój płacz, rozedrganie, lęk, poczucie osaczenia. To się dzieje jakoś tak bez mojego udziału, bez zdrowego rozsądku. Ja tak po prostu reaguję na agresywnych ludzi i to jest niejako poza moją kontrolą. Czuję się zagrożona, osaczona, czuję się w niebezpieczeństwie - i wtedy odruchowo reaguję strachem i płaczem. Kiedy ktoś np. w autobusie zachowuje się głośno, wrzeszczy, usiłuje zwrócić na siebie uwagę, to ja marzę już tylko o tym, żeby wreszcie ten autobus dojechał do mojego przystanku i żebym nie musiała już męczyć się w towarzystwie agresywnych ludzi. Ostatnio właśnie jechałam z taką grupką głośnej wyrośniętej młodzieży i gdy autobus już dojeżdżał do mojego przystanku, to ta ulga mnie wtedy towarzysząca jest wprost nie do opisania. Niech sobie jadą dalej i najlepiej niech dojadą gdzieś, gdzie pieprz rośnie, raki zimują i ogólnie nie będzie niczego.

Kiedyś myślałam, że to mi przejdzie z wiekiem - no cóż, nie przeszło. Dalej muszę od czasu do czasu najadać się wstydu, że zachowuję się jak małe dziecko i nie mogę nad tym zapanować. Kiedy obok jest ktoś agresywny, myślę sobie: niech on wreszcie sobie pójdzie, niech spierdala jak najdalej, niech się oddali i nie wraca, a kiedy ktoś agresywny naskakuje bezpośrednio na mnie, to ja nie mogę się opanować i łzy same cisną mi się do oczu, a na gardle momentalnie rośnie jakaś gula. Ręce mi się trzęsą, a serce wali jak oszalałe. To silniejsze ode mnie. Mija godzina, dwie, a mnie dalej potrafi trzymać. Coś niebywałego po prostu.

Piszę o tym wszystkim dlatego, że akurat dziś mnie złapało, tyle że na szczęście poza pracą, a poza tym kilka tygodni temu po sieci krążył filmik jakiejś influencerki, która płacząc tłumaczyła, że sąsiadka na nią nawrzeszczała, a ona reaguje płaczem, gdy ktoś na nią wrzeszczy. No cóż, rozumiem ją, bo ja mam tak samo - co tu więcej dodawać? Natomiast ogrom hejtu (przepraszam: "konstruktywnej krytyki") i pogardy, jaki się na nią wylał, przeszedł wszelkie granice. Ludzie jej pisali, że jest śmieszna, że jest słaba, że nie poradzi sobie w życiu, że jest nieudacznicą. To pewnie ja też jestem nieudacznicą, skoro reaguję podobnie. Ale co to znaczy być "udacznicą"? A może ladacznicą? Czy aby radzić sobie w życiu, nie można nigdy płakać? Płaczesz - a więc nic już w życiu nie osiągniesz, jesteś skreślona.

Wiele łez wylałam też przez głupoty i hejt, jaki na mnie spłynął w internecie, konkretnie w czasach mojego poprzedniego bloga (a raczej na temat mnie i bloga poza blogiem). Czytałam to wszystko i nie wierzyłam, że ludzie potrafią być aż tak okrutni. Pisali o mnie: "ja nie wierzę, że ona jest prawdziwa, nie ma aż takich nieudaczników na świecie. To niemożliwe, że ona istnieje naprawdę". No cóż, jestem jak najbardziej prawdziwa.

Wtedy ktoś mądry napisał mi, że to są tylko słowa. Mogę się nimi przejmować albo nie - to mój wybór. Ludzie mogą napisać wszystko, a ja nie mam obowiązku przejmować się tym czy też brać ich zdanie pod uwagę. Poczułam się jakby podniesiona na duchu. Rzeczywiście, czy ja muszę przejmować się i brać pod uwagę zdanie jakichś obcych ludzi z internetu? Czy mam obowiązek opierać swoje jestestwo, budować swój obraz siebie i określać swoją codzienność na podstawie ich opinii? Ludzie mogą napisać wszystko, każdą możliwość podłość albo nic - to bez znaczenia. Ja nigdy tych ludzi nie spotkam, a oni nie spotkają mnie, to są tylko słowa przesiąknięte jadem i wynikające z dziwacznego poczucia wyższości. Płyną gdzieś z nieokreślonej przestrzeni - a równie dobrze mogłoby nie być ich wcale, na jedno by wyszło. I tego się trzymam.

Komentarze