Bierz, gdy rzucą - Rzuć, gdy biorą

Zastanawiam się, czego będę żałować za rok, za dwa czy za parę lat. Czy będę żałować tego, że siedziałam cicho i nie walczyłam o siebie? Czy może tego, że niepotrzebnie się wychylałam, niepotrzebnie się wykłócałam i w ogóle wszystko niepotrzebnie? Jak postąpić, żeby wszystkiego nie stracić, ale jednocześnie żeby nie obudzić się pewnego dnia z myślą, że zmarnowałam ostatnie 10 czy 20 lat życia? Czasami mam ochotę krzyczeć, ale wiem, że nikogo by mój krzyk nie obszedł.

Bierz, gdy rzucą - Rzuć, gdy biorą

Dziś nagle zaczęłam analizować, co by było, gdybym podjęła kiedyś inną decyzję i jednak została w pracy, z której odeszłam z własnej woli ponad 3 lata temu. Czy gdybym pracowała tam do dziś, zarabiałabym lepiej? Czy awansowałabym? Czy robiłabym to samo czy jednak daliby mi coś innego? Nie mogłam przewidzieć, że w nowej zamienionej pracy podziękują mi po kilku miesiącach. Najgorsza jest myśl, że teraz również mogłoby się to zdarzyć. Zamieniłabym chujową stabilizację na chujowe nic, a wracać nie ma dokąd.

Dołuje mnie myśl, że zawsze muszę zadowalać się minimum. Całe życie! Zawsze było tylko: ciesz się, że w ogóle zostałaś przyjęta i zaakceptowana, bo inni by się nie przyznali do nieślubnego dziecka w rodzinie. Ciesz się, że w ogóle masz gdzie mieszkać. Ciesz się, że masz swój pokój. Ciesz się, że masz co jeść. Masz chujową pracę? Ciesz się, że W OGÓLE masz pracę. I ile tak mam się cieszyć z tego, że mam jakąkolwiek pracę i że nie umieram z głodu? 5 lat mam się jeszcze z tego cieszyć? Czy może 10 lat? 20 lat? Do emerytury mam się cieszyć, że mam byle jaką pracę, w której jestem byle kim? A na emeryturze mam się cieszyć, gdy uda mi się wyżebrać coś pod kościołem, bo inni wyżebrują mnie?

Co ja mam z tego życia? Przetrwanie, minimum, tyle, żeby przeżyć - nic ponadto, nic poza tym. Byle dociągnąć jakoś, dotrwać z jednego dnia na drugi. Byle jakie życie, a później byle jaka śmierć. Ciesz się, że masz pracę, ciesz się, że nie musisz wracać do tego bagna, trzymaj się tego - a co, jeśli ja bym chciała choć trochę więcej od życia niż niebycie w bagnie? Nie chcę za 10 lat żałować, że mam już 50 lat i dalej tkwię w beznadziejnej pracy, w której nic nie znaczę i niczego już się nie nauczę. Inni mają podwyżki, awanse, nowe stanowiska, nowe obowiązki, czegoś się uczą, rozwijają, coś znaczą, a ja zawsze będę tylko asystentką robiącą w kółko to samo, bo do tego przecież mnie zatrudnili. Albo w końcu przyjdzie taka automatyzacja, że dojdą do wniosku, iż mój etat jednak jest zbędny - i szukaj sobie wiatru w polu. Wtedy to dopiero będę sobie pluć w brodę, że mogłam o siebie zawalczyć 10 lat wcześniej.

Niekiedy sobie myślę, jakie proste było życie w czasach PRL-u. Ludzie urodzeni w latach 60-tych czy 70-tych narzekają, jak wtedy nic nie było w sklepach i ogólnie szarzyzna. A teraz jak zajebiście i ponoć tylko lenie pracy nie mają. No była szarzyzna, ale ciekawa jestem, jakby ci mądrzy boomerzy i iksy dali sobie radę, gdyby np. urodzili się w latach 80-tych lub później i wchodziliby na rynek pracy już w nowej kapitalistycznej rzeczywistości. Czy też byliby tacy wyszczekani na temat pracy i bezrobocia w III RP? Zdobyli doświadczenie zawodowe w czasach PRL-u lub krótko po nim, gdy jeszcze nie było tak bezwzględnego rynku pracy jak teraz i wymądrzają się, bo nie mają pojęcia, jak obecnie jest ciężko zdobyć doświadczenie w zawodzie.

Ile to ja razy w internatach widziałam, jak jeden z drugim lub jedna z drugą wymądrzają się, jak to łatwo pracę znaleźć, że nie pracuje tylko ten, co nie chce, że kto szuka pracy, ten ma itp. itd. I oczywiście - jak to sami zawsze mieli pod górkę, a mimo to praca zawsze dla nich była. Standard... Po czym zawsze okazywało się, że ów mądraliński (lub mądralińska, płeć tutaj bez znaczenia) to boomer lub iks, który doświadczenie zawodowe nabył w PRL-u lub na początku lat 90-tych, kiedy było "trochę" łatwiej - a teraz się wymądrza i wywyższa wobec tych, którzy takiej szansy nie mieli i weszli na rynek pracy, kiedy już wszystko było zajęte i zapchane. Zajęte i zapchane właśnie przez boomerów i iksy. 

Ewentualnie tacy mądralińscy czasami okazywali się "specami od IT", ale to inny gatunek ludzi. Za parę lat na tym obszarze też może zrobić się ciężko, bo rynek się nasyci i nie będzie już potrzebować nowych specjalistów w tym zakresie. Wtedy mądralińscy spokornieją.

Za PRL-u człowiek spokojnie kończył szkołę, studia i tak po prostu szedł po tych studiach do pracy. Bez martwienia się, że zostanie na lodzie, że będzie bezrobotny, że zostanie pozostawiony sam sobie. To dopiero kapitalizm przyniósł coś takiego jak bezrobocie i martwienie się o jutro. Za PRL-u nikt się o takie rzeczy nie martwił, bo praca po prostu była. Teraz to czasem nie ma nawet czym dojechać do sąsiednich miejscowości, bo zlikwidowano PKS-y. Taki cudowny ten wolny rynek.

W dzienniku lekcyjnych wpisywano miejsce pracy rodziców, bo jak człowiek szedł do pracy, to w jednym zakładzie pracy mógł przepracować spokojnie 20-30 lat. Dzisiaj nie do pomyślenia. Dziś, jak ktoś pracuje w jednym miejscu przez 3 lata, to jest to bardzo długo. Najlepsze, że za zbyt długi staż pracy jest się karanym 3 miesiącami wypowiedzenia - który pracodawca będzie czekać na nowego pracownika aż 3 miesiące?!? Żaden. Ludzie więc kombinują, jak mogą: biorą zwolnienia lekarskie, urlopy, składają wypowiedzenie zawczasu i dopiero szukają nowej pracy przez te 3 miesiące, przechodzą z umowy na zlecenie, byleby nie być uwiązanym. Chory świat.

Chory świat, chory system, chore prawo, wszystko chore i na opak. Normą w firmach jest to, że nowi pracownicy zarabiają więcej od "starych" i w dodatku są uwiązani tylko miesiącem wypowiedzenia, a nie trzema. Wtedy nazywa się to w ten sposób, że nowi pracownicy są przyjmowani "po nowych stawkach" i dlatego zarabiają więcej - zatem opłaca się być ciągle nowym pracownikiem, a nie zasiedziałym. Ja niestety jestem już zasiedziałym, więc nie mam co liczyć na awans czy przeniesienie. Nowi pracownicy są na piedestale, przychodzą po mnie i już po paru miesiącach mają tytuł specjalisty. Można? Można. W końcu są jeszcze pełni obaw i wątpliwości, więc trzeba ich jakoś zatrzymać. Pieniędzmi, awansami, rozwojem - czymkolwiek. Ja już jestem zatrzymana, więc mam po prostu robić swoje i się nie wychylać. Prywatny przedsiębiorca robi, co chce - tutaj nie musi być żadnych reguł, przyzwoitości, norm ani zasad.

Ciągle jestem uświadamiana, że nowi pracownicy "muszą się rozwijać". Ja już nie muszę - normalka przecież. Ja jestem od roboty, przy której inni by posnęli z nudów. Alternatywą jest bezrobocie i powrót do patologicznego bagna albo... nie wiadomo.

Komentarze