Gift to zarówno prezent, jak i trucizna

Czasami, gdy znajduję się w jakiejś niekomfortowej dla mnie sytuacji i ona mi bardzo przeszkadza, to zastanawiam się, czy nie przesadzam. No bo może przesadzam? Wszak bywało gorzej, inni mają gorzej, mogłoby być gorzej. Może ta sytuacja tak naprawdę jest normalna, tylko ja coś znowu wydziwiam?

Gift to zarówno prezent, jak i trucizna

Pierwszy lepszy przykład: w pracy rano mam ustawione odgórnie 19 stopni i dla mnie to jest za zimno, marznę wtedy i tyle. Ale... przecież bywało gorzej. Przecież w zeszłym roku schodziło w środku dnia do 17 stopni, a dawno temu w ogóle w 15 stopniach pracowałam. W dodatku niektórzy twierdzą, że im ciepło i 19 stopni to idealna temperatura, o co mi w ogóle chodzi. Poza tym, chcąc nie chcąc, zgodnie z Prawem Pracy temperatura minimalna to 18 stopni, więc może rzeczywiście: skoro nawet przepisy tak mówią, to 19 stopni musi być idealną temperaturą i basta.

Jednak jakoś w innych firmach, gdzie wykonywana jest praca biurowa, pracownicy sami sobie mogą regulować temperaturę kaloryfera dzięki pokrętłu i nikt nie uważa tego za nie wiadomo jaki luksus i przywilej. Po prostu gdy ci zimno, to odkręcasz mocniej kaloryfer i jest gitara. Nie ma takich cyrków, że trzeba o każdy stopień temperatury w pokoju wykłócać się z szefostwem. Powiedziałabym, że czasem to aż czuję się upokorzona, jak oni tak chodzą i sprawdzają, czy przypadkiem nikt nie ma "za wysokiej" temperatury w pokoju, bo to by oznaczało, że się dogrzewa jakąś farelką czy czymś. Albo jak w zeszłym roku kilka razy zgłaszam, że temperatura spada poniżej 18 stopni i to niezgodne z Kodeksem Pracy, to przychodzili do mnie z termometrem, żeby sprawdzić, czy NA PEWNO jest poniżej 18 stopni. 

Naprawdę czułam się wtedy upokorzona, jak oni tak przychodzili i robili dokładne pomiary we wszystkich kątach pokoju, gdzie jest jaka temperatura i czy ja nie oszukuję, że spada poniżej ustawowego minimum. Nawet dowiedziałam się, że tam, gdzie ja siedzę, to jest po prostu takie "zimniejsze miejsce". No to zróbcie coś, żeby było cieplejsze! Co to za argument typu "jest zima, to musi być zimno"? Teraz też chodzą i sprawdzają, ale czy pracownicy się nie dogrzewają i czy nie jest za ciepło w pokoju. Ludzie się buntowali, więc w końcu musieli podwyższyć temperaturę, ale żeby nie za bardzo, bo jednak oszczędność najważniejsza. Trzeba non stop kontrolować, czy nikt za dobrze nie ma i prądu firmowego nie ciągnie, żeby było cieplej.

Czy moje poczucie zimna i poczucie upokorzenia jest słuszne? Co ja na to poradzę, że marznę i że mi zimno? Może już tyle razy w życiu dowiadywałam się, że przesadzam, odstawiam cyrki, doszukuję się we wszystkim problemów, robię z igły widły, że przestałam ufać sobie i już z góry uznaję, że na pewno przesadzam i wcale nie jest tak źle.

Kiedyś męczył mnie miesiącami okropny katar i czułam się strasznie, a w domu mówili mi, że przesadzam i że to przecież tylko katarek. W końcu trafiłam do laryngologa, miałam zrobiony rentgen i lekarka aż się załamała. Spytała, jak ja w ogóle daję radę funkcjonować z tak zawalonymi zatokami i dostałam pilne skierowanie na zabieg. Na jednym się nie skończyło, bo w takim już byłam stanie. Ale w domu bardzo długo uznawali, że przesadzam, no bo co to tam jakiś katarek czy zapchany nos. 

Innym razem, kiedy byłam mała, poczułam się fatalnie i mówię, że mi niedobrze. No to usłyszałam w odpowiedzi od bliskiej mi osoby, żebym nie przesadzała, że mam siedzieć na miejscu i nikt tu nie będzie specjalnie mną się zajmować. No to minęło jakieś pół godziny i porzygałam się prosto przed siebie, tak jak siedziałam. No chyba jednak nie przesadzałam.

W dorosłym już życiu pracowałam kiedyś z taką bardzo, ale to bardzo zrzędliwą i apodyktyczną panią, która uwielbiała wszystkimi rządzić i rozstawiać po kątach, wszyscy byli źli i niedobrzy. Ja też dosłownie wszystko robiłam źle, uwielbiała się nade mną wywyższać, w kółko krytykować, wydzierać się, a jak kiedyś zaczęła gadkę-szmatkę o polityce i ja powiedziałam, że mam inne zdanie, to był taki wrzask i histeria, że już więcej się nie przyznawałam do odrębnej opinii, bo i po co, jak to taka histeryczka? W końcu po ponad pół roku przestałam to wytrzymywać i poszłam prosić o przeniesienie. Ileż można to znosić? Raz czy drugi można machnąć ręką, ale dwudziesty czy trzydziesty to już jednak wkurw zaczyna ogarniać. 

Gift to zarówno prezent, jak i trucizna

Czegóż to się dowiedziałam od kierownika? Oczywiście, że przesadzam, że ludzie są różni i ja muszę to zaakceptować, muszę być bardziej cierpliwa, że ta pani po prostu ma "taki temperament" i to nic złego. Trzeba ową nerwową panią zaakceptować i przyjąć, że ona taka po prostu jest. To nic złego, bo "ludzie są różni", i zawsze ktoś taki może się trafić, a ja muszę się nauczyć akceptować ludzi. To może niech ta pani nauczy się mnie akceptować? Niech sobie będzie nawet i najbardziej krytykującą i marudną osobą na świecie, tylko dlaczego akurat moim kosztem? Później sama przeniosłam się gdzie indziej, gdzie pracowało więcej ludzi w pokoju, i od razu poczułam, że odżyłam. Wtedy zrozumiałam, że kierownik mylił się srogo i wcale nie przesadzałam. I też dopiero wtedy zrozumiałam, jakie męczarnie przeżywałam z tą apodyktyczną kobietą.

Człowiek uznaje za normę to, z czym styka się na co dzień. W pracy od lat w kółko robisz jedną rzecz i nic poza tym? To normalne przecież, o co ci chodzi? I jak wszyscy w otoczeniu zaczynają ci tak mówić i tak cię przekonują, a nawet wmawiają ci, że masz robotę idealną, i każdy dzień tak wygląda, to w końcu - nawet nieświadomie - nasiąkasz tym światopoglądem i zaczynasz w to prawie wierzyć. Prawie, bo zawsze zostaje ten cień wątpliwości. Ta jedna własna myśl, która każe ci wierzyć w coś zupełnie przeciwnego: nie, to nie jest normalne, mogłoby być lepiej, mogłoby być inaczej, muszę o siebie zawalczyć, muszę coś zrobić. Im jest wygodnie, więc mi tak wmawiają, ale to nie jest normalne.

Opowiadasz komuś z zewnątrz, jak masz w pracy i szok: nagle słyszysz tekst: ja bym tam nie wytrzymał/nie wytrzymała, to chore. To chore robić bez przerwy tylko i wyłącznie jedną czynność latami i nic poza nią, chore, żeby nie móc ustawić sobie temperatury, gdy obok jest kaloryfer, chore aż tak rozliczać ludzi z wykonywanej pracy, chore nie dostawać nigdy żadnych premii ani awansu. I wtedy dysonans poznawczy, bo w pracy ci wmawiają, jak bardzo masz u nich zajebiście i że lepiej już trafić nie mogłaś - a jednocześnie z jakichś względów czujesz, że się tam wykańczasz. 

Zapewne taki sam mechanizm działa u maltretowanych przez mężów kobiet. Kobieta chodzi z limami, połamanymi żebrami i siniakami wierząc, że przecież zasłużyła. Tyle lat w domu jej wmawiali, że zasłużyła, iż ona sama nasiąknęła tymi poglądami jak gąbka i sama zaczęła w to wierzyć. Przebywając w danym środowisku dostosowujesz się, przyjmujesz zastaną mentalność, stajesz się częścią zbiorowości o danych poglądach i danym sposobie funkcjonowania. Mąż ci mówi, że tak musi być, teściowie ci mówią, że tak musi być, a i dzieci w końcu przyzwyczaiły się żyjąc w takim środowisku od małego. I nauczyły się, kiedy już trzeba schować się za łóżkiem, a kiedy jeszcze nie trzeba.

No i oczywiście inni mają gorzej, bo wprawdzie mąż raz czy drugi przypierdzieli do krwi, ale za to nie pije, kran wymienił ostatnio i na zebranie do dziecka poszedł. A mąż kuzynki siostry szwagra sąsiadki to chleje dzień w dzień na umór, nic w domu nie zrobi i w dodatku bije mocniej. Także pomyśl, jakie ty masz szczęście!

Każdemu można wmówić, że wszystko jest ok, że wszystko cacy, i zawsze można powiedzieć, że przecież przesadza. No i że inni mają gorzej, bo robią w kamieniołomach na czarno, dojeżdżają do pracy 3 godziny w jedną stronę z 4 przesiadkami i jeszcze się cieszą, że nie z 5 przesiadkami. Szef ich batem straszy, mąż sprzedał wszystkie meble na alkohol, a teściowa dodaje cyjanek do zupy. A ty zobacz, jakie masz szczęście! Zupy jadasz bez trucizny. Ciesz się.

Komentarze