Samotność przedświąteczna i poświąteczna też

Dokładnie 10 lat temu - w grudniu 2013 roku - na poprzednim blogu pisałam, że nie ma nic gorszego niż samotność taka, że nie ma nawet za kim tęsknić. Pisałam też dużo innych rzeczy, m. in. że samotność na zadupiu jest gorsza niż w wielkim mieście, bo w wielkim mieście - mimo wszystko - jest mnóstwo ludzi, a na zadupiu garstka. Z perspektywy czasu widzę, że z jednej strony miałam wtedy rację, ale z drugiej... nie do końca. 

Samotność przedświąteczna i poświąteczna też

W małym miasteczku jest mało ludzi, więc i dużo mniejsza szansa na poznanie kogoś fajnego. Nie ma za bardzo dokąd iść, nie ma za bardzo z kim i ogólnie wybór - zarówno ludzi, jak i miejsc - jest niewielki. Przestrzeń jest ograniczona, ściśnięta, ludzie ciągle ci sami. Nie ma pracy, nie ma szkół i nie ma wielu możliwości, które oferuje duże miasto.

W wielkim mieście jest wielu ludzi, tylko... co z tego? Są to ludzie obcy, podążający z tłumem, śpieszący się dokądś, ale nie do siebie nawzajem. Nie znają się i nie chcą się poznać. Patrzą na siebie nawzajem, ale się nie widzą. Nie oceniam, czy to dobre czy złe - jeśli tu jestem, to też tak robię i wszyscy tutaj tak robią. To mechanizm obronny wobec zbyt dużej liczby osób w jednym miejscu. Gdy przedstawicieli jednego gatunku jest na danym terenie za dużo, to zaczynają walczyć między sobą o terytorium, zaś ludzie w toku ewolucji społecznej wypracowali inny mechanizm: jeśli na danym terenie jest nas za dużo, to nie zwracamy na siebie uwagi. Gdybyśmy zwracali, to musielibyśmy się zacząć nawzajem zabijać celem przejęcia tego terenu.

[Uwaga! Dygresja o charakterze ksenofobicznym, rasistowskim i w ogóle niepoprawnym!]

Niechęć do Ukraińców, Arabów, do murzynów jest całkowicie naturalna i normalna. To obcy element naruszający nasze terytorium. Jak ktoś mówi, że się cieszy z tego, iż jest u nas tylu Ukraińców, to ja się zastanawiam, co z taką osobą jest nie tak. Kiedy na twoim terytorium nagle pojawia się masowo inna odmiana twojego gatunku, to zaczynasz czuć się zagrożonym i odczuwasz złość oraz lęk, czy obcy nie zabiorą ci pracy, mieszkania, miejsca. Nie dość, że musisz rywalizować o zasoby ze swojakami, to jeszcze pojawiają się inni, niezasymilowani, z innych krain i mówią ci, że masz ich traktować tak, jakby mieli jakieś prawa do tych zasobów i jakby byli tu od zawsze. Dochodzi też kwestia bezpieczeństwa: więcej ludzi to więcej przestępstw. Więcej ludzi to więcej przestępstw, większa szansa bezrobocia, mniejsze szanse na wynajem pokoju czy mieszkania za rozsądną cenę, a także dłuższe kolejki do lekarzy.

Zasoby, tj. miejsca pracy, mieszkania, pokoje na wynajem, miejsca u lekarzy czy rehabilitantów, nie są z gumy i nagły napływ obcej ludności oznacza, że tych zasobów będzie dla nas mniej. Zresztą jakie "będzie"? Już jest, a będzie tylko gorzej. Jakiś mądry ekspert ostatnio stwierdził, że w zasadzie staliśmy się państwem dwunarodowym. Cóż... skoro głupi rząd na to pozwolił, no to się staliśmy. Po to państwo ma granice, żeby nie wpuszczać wszystkich obcych, jak leci. Jeżeli wpuszcza, to wtedy oprócz problemów z zasobami może za kilkanaście-kilkadziesiąt lat mieć takie problemy jak dzisiaj Francja. 

Na masowej imigracji zyskują tylko i wyłącznie prezesi januszeksów. Dlaczego? Po prostu zdobywają olbrzymią armię bezrobotnych i mogą straszyć swoich pracowników, że są już potencjalni nowi pracownicy na ich miejsce. Albo nie skończyć na straszeniu i po prostu wymienić swoich na obcych, którzy wezmą 2 razy mniej. Dawniej było "tysionc czysta i zlecenie, bo mam już dziesięciu na pana miejsce", a teraz będzie "2 tysionce i zlecenie, bo mam już dziesięciu Ukraińców na pana miejsce". Znowu będzie olbrzymie bezrobocie, z którego cieszyć się będą jedynie pszeciembiorcy. Więcej ludzi nie oznacza, że zwiększy się liczba miejsc pracy, tylko że dla części ludzi zabraknie miejsc pracy. Nikt normalny z tego faktu się nie cieszy, cieszą się wyłącznie pracodawcy, bo za parę lat będą mogli robić większy odsiew.

W jakiejkolwiek grupie ludzi ciężko jest się odnaleźć, kiedy połowa nie mówi po polsku, tylko w innym języku. Połowa albo i większość. Ja pracuję z Ukraińcami i czuję się głupio, kiedy mówią między sobą po ukraińsku, a ja nic nie rozumiem, o czym oni rozmawiają. Tak: ja, Polka, czuję się głupio w Polsce, bo tyle jest tutaj osób mówiących w jednym obcym języku. Niektórzy mówią, że to przesada i wcale nie ma tak dużo Ukraińców w Polsce - zapraszam do pierwszego lepszego dużego miasta, tam ukraiński na ulicach, w autobusach, w sklepach, restauracjach, w szkołach to już norma. Nawet częściej można teraz ukraiński usłyszeć na ulicy niż polski.

[Koniec dygresji o charakterze ksenofobicznym, rasistowskim i w ogóle niepoprawnym.]

Samotność przedświąteczna i poświąteczna też

 Nie bój się obojętności, obojętność ciebie się nie boi

Wracając jednak do tematu samotności: w wielkim mieście jest wielu ludzi, ale ludzi, którzy mnie nie widzą. Patrzą się na mnie, ale mnie nie widzą. Po prostu przez sekundę lub dwie świdrują spojrzeniem, czy przypadkiem nie jestem jednostką niebezpieczną, np. pod wpływem alkoholu, a później skupiają się znów na sobie. Robią tak wszyscy mieszkający w wielkim mieście i robię tak też ja. Podchodzi ktoś np. w autobusie, a ja szybko oceniam, czy to nie jakiś oszołom, menel, wariat lub jakiś inny osobnik stanowiący potencjalne niebezpieczeństwo. Jeśli nie, to luz. Jak wariat, śmierdziel bądź inny odszczepieniec, to staram się odsunąć w miarę możliwości. Ewentualnie nie reaguję i udaję, że go nie ma. Tak jak każdy.

Będąc w tłumie jest się częścią tłumu, ale niczym więcej. Nie jest się kimś wyjątkowym, kimś docenionym, kimś fajnym ani w ogóle jakimś. W tłumie każdy jest nijaki, bo i tłum sam w sobie jest nijaki. Nikt nie chce być częścią tłumu, ale każdy czasem musi. 

Kiedyś wydawało mi się, że w dużym mieście można być sobą, bo jest się anonimowym. Jednak po co być sobą, jeżeli nikogo nie obchodzi, że w ogóle... jesteś?

Po odegraniu swojej ważnej roli w byciu częścią wielkomiejskiego tłumu wracam do swojego wynajętego pokoju i czuję, jak to coś zwane samotnością atakuje mnie ze zdwojoną siłą. Ja nigdy nie będę częścią tego miasta i jeśli tu zostanę, to zawsze będę przyjezdna, bo to wszystko stało się za późno. Za późno się wyprowadziłam, za długo mieszkałam na zadupiu. Mam beznadziejną pracę i nie udaje mi się znaleźć innej. Tej aktualnej pracy tak nie cierpię, że płaczę przed wyjściem i nie mogę się zebrać, żeby wreszcie wyjść z domu. Jestem w tej robocie takim zerem, takim niczym i nic tam nie znaczę, a gdzie indziej nie chcą mnie zatrudnić. Wysyłam, wysyłam i łażę na rozmowy - co z tego wynika? Nic. Co ze mną nie tak? Czy jestem nienormalna i wszyscy to widzą?  

Mam okropną pracę, problemy ze zdrowiem, Wigilia w rodzinnym domu będzie bardzo smutna, a na dodatek teraz niestety mam za kim tęsknić. A "niestety" dlatego, że ja za nim tęsknię, ale on za mną nie i to mnie dodatkowo dobija. 

Szczerze? Z perspektywy czasu - mając porównanie - wydaje mi się, że lepiej jest nie mieć za kim tęsknić niż mieć. Lepiej jest żyć ze świadomością, że jest się samotnym i po prostu tak już jest niż łudzić się, że przestało tak być, a w rzeczywistości nie przestało. Wspomnienia? Co komu ze wspomnień, jeśli wszystkie były oparte na kłamstwie lub błędnej interpretacji rzeczywistości? Tak samo można włączyć telewizor i udawać, że jest się w Korei razem z bohaterami koreańskiego serialu. Albo że pływa się po rafie koralowej razem z płetwonurkami. Można udawać i wyobrażać sobie, ale każdy zdaje sobie sprawę z tego, że to nierzeczywiste. Tak, jak wspomnienia związane z kimś, kto tak naprawdę ma cię gdzieś. Takie wspomnienia to jedno wielkie kłamstwo. Czuję wstyd i zażenowanie sama przed sobą, że dałam się nabrać niczym nastoletnie dziewczę. Czuję ogromną złość do siebie, bo tyle czasu to trwało, a ja się niczego nawet nie domyślałam. 

Czułam się bardzo dziwnie - z jednej strony tak samo samotna jak zawsze, a z drugiej, że może przynajmniej on temu zapobiegnie: na chwilę, na moment, co jakiś czas, tak trochę chociaż, odrobinę. Nie cały czas, ale tak co jakiś... Nie zapobiegnie i nigdy nie zamierzał.

Dlaczego tego wcześniej nie rozpoznałam? Bardziej ostrożnej osoby niż ja już chyba nie ma na świecie, a mimo to dałam się nabrać jak ostatnia idiotka i naiwniaczka. Mam ochotę znielubić się i ukarać siebie za głupotę i naiwność, ale po chwili uświadamiam sobie, że rzeczywistość i tak karze mnie każdego dnia, bo muszę chodzić do pracy, w której jestem nikim. Dodatkowych kar już nie potrzeba, ta jest wystarczająca. Powiedziałabym, że wręcz zbyt surowa... Może problem pracy sam się kiedyś rozwiąże, a jeśli nie, to postaram się go rozwiązać sama w inny sposób. Kiedyś w końcu coś musi się zmienić, tak czy inaczej. Jeśli jedna rzecz zmienia się na gorsze, to i na lepsze w końcu też coś się zmieni. Ta myśl podtrzymuje mnie jakoś na duchu.

Zawsze było mi wstyd, co ludzie powiedzą, że nikogo nie miałam, że nie byłam w relacji - teraz sobie siedzę i myślę, że nic nie powiedzą, bo nie muszą wiedzieć. O tym, że próbowałam jakąś stworzyć, też nie muszą wiedzieć. O niczym nie muszą wiedzieć, bo i nie mam obowiązku tłumaczenia się przed nikim. Nie mam męża, nie mam dzieci, mieszkam tak, jak mieszkam - więcej ludzie wiedzieć nie muszą. A zresztą nawet, jak się dowiedzą, to niech sobie wiedzą i się cieszą z tej wiedzy, jak nie mają już z czego.

Z racji tego, że zbliża się Boże Narodzenie, to życzę wszystkim czytelnikom Spokojnych Świąt i prezentów pod choinką - jeśli pod choinką są prezenty, to znaczy, że ktoś je tam przyniósł i komuś zależy.

Komentarze