Gdyby nie ty, zwiedziłbym świat

Ostatnio sporo myślę o przyszłości - ale nie o takiej przyszłości niedalekiej, co będzie za tydzień, miesiąc czy rok. Myślę, co będzie za 5 lat, za 10 lat, nawet za 15 czy 20. Jak ja będę żyć, kiedy nie stać mnie nawet na wynajęcie kawalerki? Za 10 lat będę miała 50-tkę na karku - nadal będę wynajmować pokój w mieszkaniu ze studenciakami? Kto mi wynajmie ten pokój? Który potencjalny współlokator będzie chciał mieszkać z babą 50-letnią? I co wtedy? Pod most? Nikt nie jest wiecznie piękny, młody ani sprawny. Z wiekiem człowiek zaczyna się, mówiąc kolokwialnie, sypać. Kiedy składasz CV i cię nie zatrudniają, nie dzwonią, nie odzywają się, to nikt przecież oficjalnie nie przyzna, że to z powodu twojego wieku. Nikt oficjalnie nie oznajmi, że woli zatrudnić kogoś młodego. Niektórzy nawet nie ukrywają, że zatrudniają tylko studentów do 26 roku życia, bo mają na nich zniżki i oni brutto dostają jako netto. A przecież człowiek po 40-tce czy 50-tce też musi za coś żyć... Tylko za co i jak?

Gdyby nie ty, zwiedziłbym świat

I co będzie, gdy zostanę sama na świecie? Tak sama, że już kompletnie nikt nie będzie się mną przejmować. Po co wtedy żyć, dla kogo i na co?

Ktoś powie: trzeba było dzieci zrobić. No zrobiłabym i co dalej? Za co je utrzymać, gdzie z nimi zamieszkać? Za co je wykształcić, ubrać, nakarmić? Liczyć na 800 plus? Bez żartów. Poza tym to, że ktoś ma dzieci to nie znaczy, że te dzieci będą się nim zajmować na stare lata. Prawdę mówiąc to nawet nie mają takiego obowiązku, to wyłącznie ich dobra wola i ich decyzja. Mogą, ale nie muszą.

Rodzice mają obowiązek zajmować się dziećmi, ponieważ powołali te dzieci do życia. Dzieci nie mają obowiązków wobec rodziców, opieka nad rodzicami to ich dobra wola. Dlatego nikt normalny raczej nie robi sobie dzieci po to, żeby na starość ktoś szklankę wody mu podawał. Ja to bym nawet nie chciała być dla nikogo ciężarem, choć zdarzało się w życiu, że jednak tym ciężarem dla kogoś bywałam. Jako bezrobotna. Byłam ciężarem, tyle że nie z powodu starości, ale z powodu braku środków finansowych na własne utrzymanie. Branie pieniędzy od kogoś na takie najbardziej podstawowe potrzeby jest stawianiem samego siebie w roli dzieciaka biorącego kieszonkowe - tyle że już takiego wyrośniętego nieporadnego dzieciaka, z którym rodzice nie wiedzą, co zrobić i co z nim nie tak, bo powinno już dawno temu wyfrunąć z gniazda.

Bardzo było mi z tym źle - Mam nadzieję, że już nigdy w życiu tak źle czuć się nie będę.

Bezrobocie jest trochę jak pułapka, z której nie ma wyjścia, a wszyscy wokół mówią, że przecież żadnej pułapki nie ma i ogólnie wszystko ok, tylko akurat ze mną coś nie tak. Wszyscy znajdują pracę, a ty jedna nie - i jak ty dalej będziesz żyć? Postaraj się, za mało się starasz. Przecież gdybyś się starała, to na pewno byś znalazła. 

Czemu latami tkwiłam w mega toksycznej i frustrującej pracy? Ponieważ bałam się bezrobocia, za dobrze je pamiętałam. Zrezygnować z pracy można w każdej chwili, a co będzie, gdy nie znajdzie się innej? Nie ma odwrotu, wóz albo przewóz. W końcu dotarłam tam do takiego momentu, że powiedziałam sobie: nawet jak innej nie znajdę, to z tej zrezygnuję, bo dłużej już nie dam rady. Ile lat jeszcze tak można?

Na szczęście jakaś Siła Wyższa nade mną wtedy czuwała - tak myślę. Teraz muszę tylko starać się doceniać to, co dostałam. Nadal odczuwam smutek i rozczarowanie z powodu porzucenia mnie przez kogoś, ale te emocje nie są już aż tak silne i niszczące od wewnątrz, kiedy na co dzień czeka na mnie normalna praca. Taka, w której mam zajęcie i mogę się na niej skupić. Gdy miałam pracę polegającą na robieniu jednej rzeczy latami w kółko, moja głowa była bombardowana tysiącami myśli na minutę - bo po prostu nie było co robić, każdy ruch i każdy dokument już znałam na pamięć, wszystko wykonywałam automatycznie. Nawet nie musiałam za specjalnie myśleć, co robię: po prostu wpisywałam już wszystko odruchowo jak automat w trybie zero-jedynkowym. Jedna kartka: pyk pyk puk, druga kartka: pyk pyk pyk, trzecia kartka: pyk pyk pyk, czwarta karta: to samo, itd. Myślałam więc o innych rzeczach, które wpadały mi do głowy i nie mogły wypaść, bo nie miałam czym jej zająć. Tak nudnej pracy nie miałam nigdy i mam nadzieję, że już na taką nie trafię. Takie coś jest dobre albo na krótki czas albo jako jedno z wielu zajęć. Jako zajęcie jedno jedyne na ileś lat pracy - można oszaleć, szczerze odradzam. 

W dodatku tam nie było mowy o żadnym siedzeniu na telefonie, bo oni bardzo pilnowali - choć nie wiem, jaki był cel tego pilnowania, bo przecież i tak nie było co robić. Aż głupio to brzmi, gdy się mówi o pracy, ale taka jest prawda: nie było kompletnie co robić, po prostu nuda i tyle. Mogłabym w tym samym czasie robić jeszcze 3 inne rzeczy i też byłoby dobrze, a oni przez lata dawali mi jedną monotonną rzecz do wprowadzania na tyle godzin pracy. A gdy wszystko już skończyłam... nie było co robić. Gorzej niż na praktykach szkolnych.

W pewnym momencie totalny brak rozwoju staje się dokładnie tak samo frustrujący jak bezrobocie. Przychodzą dokładnie takie same emocje i takie same pytania: co ja tu jeszcze robię, czemu tak to musi wyglądać, dlaczego czuję się tak okropnie upokorzona i upodlona? Czemu nikt nie docenia tego, jak bardzo się staram? Wysłuchajcie mnie wreszcie, zauważcie, przecież ja tu jestem, czemu mnie nie słuchacie?

Zaznanie zależności od kogoś sprawia, że w późniejszym życiu wręcz chorobliwie starasz się uniknąć powtórki z tej wątpliwej rozrywki. Tyle że czasem chorobliwa potrzeba zastąpienia tej zależności sprawia, że wpada się w inną zależność, tak samo toksyczną i wyniszczającą - jeśli nie bardziej. Można by rzec: z deszczu pod rynnę.

Komentarze