Zobacz, on kocha tylko ciebie

Od zawsze miałam bujną wyobraźnię. W dzieciństwie wyobrażałam sobie, że będę weterynarzem ratującym zwierzęta i zbierającym dla nich pieniądze. Albo podróżniczką, albo matką dzieciom, ewentualnie nauczycielką. Dzielną bohaterką ratującą wszystkich z opresji. W sensie taką bohaterką z seriali dla dzieci i młodzieży, które przeważnie leciały w weekendy na jednym albo drugim programie, bo więcej programów przecież nie było. Później pojawił się trzeci program z disco polo i teleturniejami prowadzonymi przez discopolowców - ale to już, jak byłam nastolatką. No i reklam wciąż przybywało.

Zobacz, on kocha tylko ciebie

Miałam wyjątkowo bujną wyobraźnię. Wyobrażałam sobie, że mój ojciec na pewno bardzo mnie kocha i ciągle o mnie myśli, tylko najzwyczajniej w świecie obawia się tak po prostu do mnie przyjść. Może mu jakoś tak głupio jest? Na pewno bardzo by chciał, tylko się boi. To oczywiste! Na 110%. Innej opcji przecież być nie może: zależy mu, tylko zmaga się z jakimiś zewnętrznymi trudnościami.

Później było tak, że spotkałam kogoś na swojej drodze i też mi się wydawało, że mu na mnie zależy. Byłam o tym święcie przekonana. Cieszyłam się, że po raz chyba pierwszy w życiu nie będę sama. W końcu, gdyby mu nie zależało, nie poświęcałby mi tyle swojego czasu - to przecież logiczne. Życie się toczyło, pory roku mijały i okazało się, że jednak u niego tak to nie działa. Poświęca czas każdej, która się nawinie, a ja byłam tylko jedną z wielu, która się nawinęła. Zaproponował, żebyśmy zostali znajomymi, to w końcu takie naturalne. Znajomymi, powiadasz? Ale...Jak? W jaki sposób? Jakim cudem? I okazało się, że właśnie w tym miejscu moja wyobraźnia ma swoją granicę.

Oczywiście były pewne niepokojące sygnały, ale ja je bagatelizowałam. Jak wzorowa stereotypowa naiwniaczka. Czułam się samotna, ale myślałam, że trzeba mu dać więcej czasu, więcej przestrzeni, bardziej się starać i że może samotność mimo to jest zjawiskiem normalnym. Czy rzeczywiście jest? Teraz w to wątpię. Samotność, gdy niby ma się obok siebie kogoś, oznacza, że wcale tego kogoś nie ma. On jest tylko tak na niby i zawsze będzie tylko tak na niby.   

Nie wiem, czemu zawsze podświadomie wybierałam i wybieram taki sposób myślenia, że jak ktoś mnie olewa i wszystkie znaki na niebie i ziemie pokazują mi, że on ma mnie gdzieś, to ja i tak głęboko gdzieś w podświadomości wierzę, że to tylko pozory i tak naprawdę bardzo mu na mnie zależy. Czemu mam taki sposób myślenia? Nie wiem, zastanawiam się i dochodzę do wniosku, że jest to jakiś mechanizm obronny psychiki, organizmu, sfery emocjonalnej, całej mnie. Czy każdy tak ma? Nie wiem, nie jestem każdym.

Zobacz, on kocha tylko ciebie
Kiedy mam wrażenie, że komuś na mnie zależy, to jakoś tak łatwiej jest mi na co dzień żyć. Łatwiej wstawać rano, robić sobie śniadanie, łatwiej ubierać się w coś ładnego, a nie na odwal, łatwiej wychodzić do pracy, do szkoły, do sklepu czy gdziekolwiek, łatwiej oddychać, łatwiej też myśleć. Dlaczego? Nie wiem, tak po prostu.

Wstaję rano i myślę sobie: nie jestem sama na tym świecie, znalazłam kogoś, komu na mnie zależy - jest dobrze. Mogę wstawać i działać. Jest normalnie, jest fajnie. A gdy wiem, że cały świat ma mnie gdzieś? Nie chce mi się, mimowolnie działam na pół gwizdka. Albo i na ćwierć.

Wiem, że nie powinno to tak działać, ale działa. Wiem, że nie powinno się uzależniać swojej aktywności życiowej i swojego podejścia do codziennego życia od tego, czy dla kogoś jestem ważna czy nie. Ja to wszystko wiem, ale emocjonalnie tego nie czuję. Czasami tak mam, że wiedza i teoria swoje, a emocje swoje. I nie pogodzę tego ni chuja. Mogę sobie tłumaczyć po sto razy, że mam być rozsądna, ale emocjami tego nie czuję i nie czuję również potrzeby tego rozsądku.

Miałam niedawno tak, że poznałam kogoś w necie i mimo że wydawał się trochę dziwny, jakoś ciągnęłam wirtualną znajomość. Myślałam, że przymknę oko na to, na tamto, na owamto i na tamto inne. Później się okazało, że muszę przymknąć oko i starać się zignorować jeszcze to, to i to, a dodatkowo tamto i drugie owamto. Ale myślę: no cóż, w moim wieku i w mojej sytuacji nie można narzekać - trzeba brać, co jest i nie marudzić. Przynajmniej nie płytki, przynajmniej nie zboczeniec, przynajmniej nie zarozumiały. Choć co do tego ostatniego polemizowałabym, bo z biegiem czasu okazało się, że jednak jest to jedna z jego cech - tyle że nie aż tak widoczna na początku rozmów. 
 
Wiedziałam, że coś może być nie tak, ale jakoś fajniej było żyć na co dzień ze świadomością, że ktoś o mnie myśli. Niestety moje przeczucia okazały się słuszne i po prostu w pewnym momencie już wiedziałam: o nie, nie, nie, na pewno nie. Jeżeli ktoś w kółko ciągnie mnie w dół zamiast mnie wspierać i ciągle mi mówi, że po co się staram, skoro i tak się nic nie uda, to niestety albo stety, ale jednak już wolę swoje dziwne życia ciągnąć w pojedynkę. Przynajmniej wiem, że jak się coś nie udało, to nie udało się MIMO ŻE się starałam, a nie dlatego, że nic nie zrobiłam.

Dawno dawno temu spotkałam się z takim facetem poznanym w necie i przez internet wszystko niby ok, gadka się kleiła, ale na spotkaniu poczułam się tak przytłoczona całą jego osobą, że szybciutko się ulotniłam. Okazał się głośny, hałaśliwy i mocno zwracał na siebie uwagę. On z tych takich typów imprezowicza, a ja raczej lubię wieść spokojny żywot. Potrzebuję przestrzeni, a nie przesady we... wszystkim. Miałam straszne wyrzuty sumienia, że tak go potraktowałam, że może ja płytka, ale z perspektywy czasu patrzę na to inaczej: po prostu za bardzo różniliśmy się osobowościowo już na wstępie i tyle. Być może nawet i przez internet w końcu by to wyszło. Nie powinniśmy się byli spotykać i tyle, człowiek uczy się na błędach.

Raz miałam tak, że po tygodniach pisania i kilku spotkaniach myślałam, jak jest fajnie i wszystko ok, a tu nagle kubeł zimnej wody na łeb, że facet nie chce mieć ze mną nic wspólnego i że nie spełniam jego wymagań. Krótkie konkretne pożegnanie bez zbędnych emocji i tłumaczeń, a ja szok, co tu się właśnie odjebało. Na początku oczywiście morze łez i poczucie bycia najbardziej beznadziejną istotą na tym świecie, ale teraz minęło już sporo czasu i myślę sobie: cóż, bardziej jego strata niż moja. On jeszcze nie zdążył się dowiedzieć, że ja mimo wad dla swoich ludzi potrafię być najbardziej wspierającą i najbardziej lojalną osobą, jaka może być, ale niech szuka dalej: może akurat znajdzie taką, która jego kryteria spełnia. Czy dobrze na tym wyjdzie, to już nie mój problem.
 
Zobacz, on kocha tylko ciebie
 
Czasami, a nawet dość często myślę sobie: samotność to potworna rzecz (a właściwie cecha): odbiera chęć do życia, powoduje smutek i pustkę w życiu... Ale czy trzymanie się kogoś na siłę i oddawanie swojej godności za namiastkę jakiegoś związku - bo nawet nie za prawdziwy związek - nie jest jeszcze gorsze niż samotność sama w sobie? To jest tak ogromne okłamywanie się, takie zaklinanie rzeczywistości, że później może być już tylko gorzej. 
 
Im głębiej w las, tym więcej emocjonalnych krzewów i drzew. Gdy pewnego dnia przejdziemy do końca i skończy się las, okaże się, że tak naprawdę żadnego lasu nigdy nie było, a te drzewa to nasze sztucznie wywołane emocje. Nie chce, to niech idzie do innej - skoro ja się dla niego nie liczę. I wiem, że to nic nie zmieni, jak będę zakłamywać rzeczywistość, łazić za nim, wmawiać sobie, że on wcale tak nie mówi na poważnie, że tak naprawdę to mnie uwielbia - nie, nie uwielbia i nawet nie lubi. Po prostu toleruje, ale też do czasu. Ja już zbyt wiele razy w życiu zakłamywałam rzeczywistość: nawet jako dziecko. Tyle że prędzej czy później nadchodzi taki moment, kiedy chcąc nie chcąc trzeba wreszcie zmierzyć się z rzeczywistością: tą prawdziwą, a nie wymyśloną na potrzeby zagłuszenia samotności.
 
Ojciec nigdy do mnie nie przyszedł i nie przyjdzie. Nigdy nie wykazałam minimum zainteresowania moją osobą i nigdy nie wykaże. Z niczym się nie zmaga i niczego się nie boi, po prostu przez całe życie ma mnie w dupie i tyle. Tak samo jak niedawny kolega, który teraz twierdzi, że jeśli chcę, to mogę być znajomą jego i jego dziewczyny i z czym mam taki problem? Nie, nie mogę i nie będę, bo to by było jeszcze bardziej chore niż samotność. Czasami bywa tak, że człowiek nagle odkrywa, iż posiada resztki czegoś takiego jak godność osobista. Niedługo znów będę szukać pracy, bo ta obecna okazała się tymczasową, na niecały rok, tylko nikt tego wcześniej nie powiedział. Ponowne szukanie pracy samotnie będzie ciężkie, ale przynajmniej godne. Są takie chwile, kiedy jedyne, co nam pozostaje, to nasza godność.

Samotność jest trochę jak taka wredna koleżanka, która lubi się ponabijać: podpowiada fałszywie, że ten cię uwielbia i świata poza tobą nie widzi. A tamten wodzi za tobą wzrokiem, kiedy nikt nie patrzy. Nikt nie patrzy, ale akurat ona to wie. Tamtemu na pewno się podobasz, ale nie ma odwagi zagadać - z całą pewnością tak jest. Nie szkodzi, że on ma żonę i trójkę dzieci: szaleje tylko za tobą.

Komentarze